Dosyć obojętnym wzrokiem przebiegając salon i starając się wobec tytułów, jakie tu spotykał, swojego się nie wyrzekać i nie dać o nim zapomniéć – poeta spostrzegł nagle Wiktora, który przypatrywał mu się z uśmiéchem jakimś dwuznacznym. Okazał na widok téj postaci nowéj niezmierne zdumienie. Niepokoiła go.
Jak gdyby sądził że się omylił może przy piérwszém rekognoskowaniu, wlepił oczy w nieznajomego, zapominając nawet odpowiedziéć na zapytanie gospodyni. Księżna, z cechującą ją łagodnością, powtórzyła je, a poeta wtedy dopiéro, jak rozbudzony, zwrócił się ku niéj, wyrzekając się na chwilę rozpoczętego badania.
– Cóżeś pan porabiał przez tych dni kilka, gdy nigdzie go widać nie było? – mówiła księżna.
– Sam nie wiem, trudno się z tego wyspowiadać – odparł powolnie, patetycznie Emil. – Są w życiu dnie, gdy się traci czasu rozmiary, poczucie rzeczywistości; są chwile ekstazy, niby godziny chaosu poprzedzającego kreacyą. Same te znowu momenta poprzedza często pokuta ducha na pustyni, w pół-śnie, pół-jawie, post myśli, maceracya uczuć, senność samopoznania, zdrętwienie naszego ja… nie wiem!
Podniósł oczy kugórze i westchnął, nie dopowiedziawszy reszty, aby ją sobie dośpiéwali w duszy słuchacze. Milczeli wszyscy, bo nie było co odpowiadać na ten wykrzyk mistyczny.
Litościwa księżna po chwili spytała, aby przykrą przerwać ciszę:
– Malowałeś pan co?
– Ja, malować? – zawołał ironicznie. – Ja połamałem penzle, podarłem płótna… Napróżno! nie mam tego daru prawienia rzeczy oklepanych językiem zużytym, a jedynie zrozumiałym tłumom; aby być ocenionym i pojętym, trzeba być płaskim, trywialnym, pospolitym. Tego nie umiem, to nie moja rzecz! Być zaś głosem wołającego do głazów, wkońcu zabija. Godzina moja wybiła!… Niezrozumiany, zrezygnowany zstąpię do grobu.
Mówił to, deklamując niedobrze, pomagając sobie ruchami rąk, głosem to krzykliwym do zbytku, to do szeptu zniżonym; ale z oczów iskry się sypały.
Hrabia Filip, któremu najtrudniéj było wytrzymać, poszedł się ukryć w cieniu, aby nie postrzeżono że się uśmiéchał. Reszta towarzystwa zachowała się przyzwoicie.
Księżna patrzyła na stół; Wiktor, znalazłszy album jakieś pod ręką, począł je zwolna przeziérać. Na twarzy jego widać było boleść i smutek… wrażenie jakiegoby doznał litościwy człowiek, widząc chorego, obnażającego ranę zaognioną, a zastarzałą.
Zaledwie dokończywszy tę znaną już księżnie z rozmaitemi jéj waryantami elegią, Emil Maria pochylił się ku niéj i spytał cicho:
– Mościa księżno (tu wskazał na zatopionego w albumie), co to za człowiek?
Odpowiedź była nader trudna, gdyż wistocie nikt nie wiedział jeszcze, czém był ten homo novus w salonie. Księżna więc ograniczyła się szepnięciem nazwiska.
Poeta ruszył ramionami.
– Twarz tę, jéj cień, podobiznę, cóś z nią krewnego spotykałem – rzekł – nie wiem, na tym, czy na innym świecie. Jest mi znaną.
Hrabia August, który nad dawniéj sobie już znanym Emilem czuł rodzaj politowania, a chciał razem przyjść w pomoc księżnie, przysiadł się do niego.
Widocznie dręczony tą nową postacią, w któréj może obawiał się rywala, poeta pochylił się do hrabiego i szepnął, wskazując na Wiktora:
– Poeta? artysta? obywatel? wygnaniec? Kto to jest?
– Nie wiem – odparł hrabia. – Jest-to znajomość nowa, może dyletant.
Z obrzydzeniem razem i politowaniem Emil, usłyszawszy tę kwalifikacyą, ruszył ramionami. Nic dlań wstrętliwszém być nie mogło, od dyletanta, może dlatego, iż w duszy sam poczuwał się, że niczém inném nie był. W sztuce zaledwie się nawet dyletantem mógł nazywać; jako poeta, miał tylko nigdy niemogące się ziścić marzenia, tworzył obłamki, co się z sobą nie zrastały. Czasem było w nich parę wiérszy, błysk talentu rzeczywistego, jaskrawy, przesadnością zepsuty, przybrany dziwacznie; ale natychmiast po nim następowała powódź bredni, w których język brany był na tortury, aby, stając się niezrozumiałym, wydawał genialnym.
– Tego człowieka ja gdzieś widziałem – szepnął poeta hrabiemu.
– Pewnie na ulicy, jak my wszyscy – rzekł hrabia.
– Być może. Ale tu w salonie wydaje mi się jakby był przebrany. Niech hrabia przy sposobności raczy nas poznajomić z sobą.
Przejść miano do mniejszego salonu, na małą collazione i herbatę, nadarzyła się więc rychło żądana sposobność. Hrabia zapoznał z sobą dwóch panów.
Bardzo chłodno przyjął poetę Wiktor; na chwilę jednak pozostali z sobą.
– Ja pana gdzieś widywałem – rzekł niespokojnie Emil Maria.
– Bardzo prawdopodobnie – odezwał się Wiktor. – Włóczę się wiele, a oddawna jestem w Rzymie i wszędzie mnie pełno.
– Artysta?
– Quod Deus avertat !
– Więc cóż?
– Nic, człowiek zwichnięty, jak my wszyscy potrosze – rzekł Wiktor.
– Wszyscy, wszyscy zwichnięci?!
– Wygnańcy stają się takimi, prędzéj lub późniéj.
– Pan tak sądzi? – począł poeta, trochę zmieszany, i po małym przestanku dodał: – Pan sądzi że wygnanie zwicha? Ja owszem myślę, że gnanie i wygnanie potęguje siły, egzaltuje… Mickiewicz nigdyby się nie podniósł do takiéj wyżyny, gdyby nie ten chléb gorzki i nie te schody, o których mówi Dante....
– Dante? – podchwycił Wiktor. – Nie zapominaj pan, że znaczniejsza część wygnania Dantego była wypędzeniem z Florencyi do Wenecyi, do Pizy, do Rzymu, to jest jakby z Warszawy do Siedlec, do Kalisza lub Poznania. To wcale co innego. Nie brzmiała mu w uszach piękna, melodyjna mowa toskańska, ale włoskiego słuchał języka. Inaczéj jest z nami, wśród innych narodów, jak szczygły między wróblami, lub wróble wśród śmieciuch. Tu tracimy swą indywidualność, innéj przyoblec nie mogąc. Dość słuchania i posługiwania się obcą mową, aby umysł przez nią zwichnął się i wypaczył.
Poeta popatrzył trwożliwie, nie odpowiedział nic i siadł milczący.
Przybycie jego, dla wszystkich dosyć niewygodne, najprzykrzejszém może było dla p. Lizy. Geniusz od niejakiego czasu zaszczycał ją jawną swą adoracyą. Nietajno było nikomu, iż się w niéj zakochał, a że nic dla siebie za zbyt wysokie i niedostępne nie miał, łudził się nadzieją, iż pozyszcze serce tego anioła męczennicy. Być może iż po za tém marzeniem stała i perspektywa małżeństwa, a nawet wszystkie szczęśliwe następstwa zmiany towarzyskiego położenia.
Wistocie biédaczysko potrzebował bardzo, aby się w nim zakochała jaka bogata dziedziczka, nie miał bowiem nic a nic, oprócz geniuszu, a żył z téj manny, którą mu zsyłała Opatrzność. Płacono mu za szkice, za obrazki, za różne robótki przez miłość raczéj bliźniego, niż sztuki, i chowano potém starannie te twory, aby ich ludzkie nie oglądało oko. Były między niemi i udatne, i poczwarne i tak zagadkowe, że nikt nie wiedział, jaką myśl niemi oplątał.
Miał Emil Maria szczęście raczéj niż talent pozbywania się płodów swego ołówka, penzla i pióra duszom litościwym, umysłom ciekawym, choć nie napraszał się z niemi. Zbyt na to był dumny. Nadzwyczaj wielką przywiązując do nich wartość, ceniąc olbrzymio to co się w nim zrodziło, zdawał się czynić łaskę, gdy przyjaciołom te arcydzieła odstępował.
Umiał jakoś, gdy już blizkim był niedostatku, który znosił mężnie i stoicko, trafić zawsze na kogoś, co go z delikatnością wielką prosił o jedno z tych niejasnych, komentarza potrzebujących, ale genialnych płodów ducha.
Читать дальше