Stary spokojnie wysłuchał syna, a gdy już chciał odchodzić, dał mu znak, aby się zatrzymał. Jaga z kądzielą wyniosła się do komory.
– Ludek – rzekł Wisz po cichu do syna – postanowiono między nami, aby wici wysłać po mirze i na wiec zwołać starszyznę, na dzień przed Kupałą, w horodyszcze na Żmijowym uroczysku. Ślij ty, jedź sam… Czyń, jak chcesz, dajęć wolę, ale pośpiechu trzeba.
– Pojadę sam – rzekł syn – wola wasza… kogo mam słać, komu zawierzyć? Najlepiej sobie.
Lecz głowę spuścił smutnie. Stary popatrzył nań i zadumał się także.
– Co będzie, to będzie, jechać trzeba i zieloną wić nieść od dworu do dworu.
Krótka, ponura rozmowa tajemnicza na tym się skończyła.
Nazajutrz, gdy się Wisz przebudził, już syna w domu nie było.
Dni kilka upłynęło bez wieści, a życie zwykłym się trybem ciągnęło; w głębi tych lasów rzadki był gość i przechodzień. Wisz po dniu upalnym spoczywał za zagrodą pod dębami leżąc na ziemi, psy mając przy sobie, gdy jeden z nich podniósłszy się nagle, skoczył w stronę rzeki i wietrzyć coś począł niespokojny. Zwierza albo obcego człowieka pewnie by inaczej witał; zdumiał się stary widząc, jak psisko radośnie ogonem kręciło, jak gdyby znajomego czuło w pobliżu. Nikogo jednak widać jeszcze nie było. Zabiegłszy w łozy, podwórzowy kilka razy szczeknął radośnie, jakby się łasił do kogo. Wisz podniósł się z ziemi, spojrzał i zobaczył ostrożnie gałęzie rozgarniającego tego, kogo się najmniej spodziewał, Sambora. Stał w zaroślach chłopak, jakby zbliżyć się nie śmiejąc, dopiero starego gospodarza ujrzawszy, szybko począł podchodzić ku niemu.
Chmurnie brwi ściągnąwszy, czekał nań Wisz.
– A tyż tu skąd? jak?… jakże wyrwałeś się z grodu? – zawołał, gdy Sambor już mu do nóg przypadał.
– Musiałem, choćby życie ważąc – rzekł przybyły. – Musiałem przybyć z oznajmieniem… Nie chciałem, aby niespodzianie spadło nieszczęście na dwór wasz…
– Nieszczęście? Co? – zapytał stary.
– Już trzy dni temu, jak kneziowi doniesiono: Wisz objeżdża kmieci i na wiec ich zwołuje.
– Kto doniósł?
– Smerda z tym powrócił z łowów – odezwał się Sambor. – Chwostek się uniósł gniewem wielkim, zaklął, że każe wasz dwór w perzynę obrócić, a was, ojcze mój, na pierwszym obwiesić drzewie. Na was ma się wywrzeć cała złość jego… Ludziom i koniom kazano się sposobić… Słyszałem, gdy dawano te rozkazy, rzuciłem się co tchu wpław przez jezioro, aby wam oznajmić o tym. Dziś, jutro… każdej chwili tu być mogą.
Wisz stał, nie pokazując po sobie ani strachu, ni zwątpienia, myślał, co ma począć. Dwoje było tylko do wyboru: albo się bronić na zagrodzie, zwoławszy ludzi, którzy na ziemi jego siedzieli, lub z duszami i dobytkiem ciągnąć w lasy. Ostatnie niełatwym było, człowiek sam mógł się ukryć od pogoni, trzody, kędy przeszły, zdradzały się i pójść w ślad za nimi mogła drużyna kneziowska. W lesie, choćby za zasiekami, tak się bronić było ciężko, jak w zagrodzie. Na łaskę Chwostkowi się zdać… śmierć czekała i niewola. Stary nie lękał się o siebie, dawno mu było już tęskno do mogiły, do ojców… obawiał się i troszczył o córki i syny. Milcząc dał znak Samborowi, aby szedł za nim i powlókł się ku zagrodzie. W drodze po kilkakroć stanął i zadumał się opuściwszy głowę.
Doszli do wrót, gdy w nich spotkał się Wisz ze starszym synem, co wici woził i właśnie z powrotem przybywał. Jego też już na drodze doszła była wieść o tym, co się na grodzie u Gopła przysposabiało, zdał więc wici innemu i do ojca pośpieszył. Przytomność 242 242 przytomność (daw.) – obecność. [przypis edytorski]
Sambora uwalniała go od przynoszenia złej wieści.
– Dziś tu jeszcze nie będą pewnie – odezwał się stary do swoich. – Jest czas przez noc myśleć, co z sobą czynić i do świtu się przysposobić. Zwołać parobków, zatrąbić na pastuchy… Sambor skoczy po ludzi na Rybaki i Bondarze… Kto oszczep dźwignie, niech przybywa. Żagiew zapaloną miasto wici wziąć… i… żywo.
Zamiast strachu Wisz zdawał się pokrzepiony tą myślą, że jeszcze walczyć będzie i do otwartej stanie bójki. Parobcy i synowie, kto żył, rwali się do broni, biegnąc po osadników.
Niewiasty wszystkie wyszły z szop i chałupy, zawodząc żałośnie, ręce łamiąc i płacząc. Strach je ogarniał. Jęki te Wiszowi serce miękczyły, nakazał milczenie, ucichło wszystko… Dziwa stała na przedzie z Jagą.
– Wy w las z dziećmi! – zawołał stary. – Tu nie jesteście potrzebne. W las ich prowadź, Dziwa. Wrócicie, gdy albo umarłych grzebać, lub pokaleczonych obwiązywać będzie trzeba.
Znikły posłuszne niewiasty.
W całym obejściu ruch powstał ogromny. Stary sam przewodził.
W chacie Dziwa, najprzytomniejsza ze wszystkich, resztą niewiast rozrządzała, żywność zbierano, gotując się do drogi.
W tę stronę, od której napaść musiała przybywać, wyprawiono małego chłopca na podjezdku 243 243 podjezdek – młody, dopiero ujeżdżany koń. [przypis edytorski]
, aby dawał znać przodem, gdy o drużynie kneziowskiej zasłyszy.
Noc wśród tych przygotowań nadchodziła szybko, a nawet do ziemi ucho przyłożywszy, najmniejszego tętentu słychać nie było. Tymczasem spodziewano się ludzi z Rybaków i osad na posiłek.
Dziwa z całym obozem niewieścim, z dziećmi i sługami, gotową była w las ruszyć na pierwsze skinienie i wieść o niebezpieczeństwie.
Nikt tej nocy o śnie nie pomyślał, psy wyły niespokojne. Na próżno starano się je uciszyć, przypadały na chwilę i wnet na nowo żałobne to zawodzenie, które za złą wróżbę uważano, rozpoczynały.
Nad rankiem gromadka parobków ściągnęła z osad nad rzeką i z lasu lud zdziczały i nędzny, niewyglądający wojowniczo.
Dzień robić się zaczynał, gdy chłopak wysłany na czaty, konia co tchu pędząc, nadbiegł, wołając:
– Jadą! Jadą!
Zsunąwszy się z konia padł dysząc na ziemię. W zagrodzie ruszyło się wszystko, stary swoich ludzi rozstawił tak, aby ich widać nie było, ani przygotowań do obrony.
Chata widziana z dala przybrała pozór swój codzienny, ale parobcy ukryci za tynami, po szopach, na ziemi leżący, gotowi byli skoczyć na pierwsze pana skinienie.
Stary, żadnej broni nie wziąwszy, boso, w koszuli i na ramiona tylko narzuconej siermiędze, z odkrytą głową u wrót stanął.
Z dala już coś tętnić zaczynało, rozeznać było można jadącą liczną konną gromadę, a wkrótce głosy, śmiechy jej i nawoływania.
Około zagrody cisza panowała, bocian tylko klekotał na gnieździe gospodarząc, jakby i on chciał oznajmić o jakimś niebezpieczeństwie.
Nagle z zarośli ukazała się czapka smerdy i dzidy kilku jezdnych… tuż za nim. Spodziewali się znać zastać zagrodę nieprzygotowaną i byli bardzo wesołej myśli.
Smerda z dala już starca zobaczył, odwrócił się do swoich, dał im znak, drużyna się rozstąpiła, rozbiegła i poczęła zagrodę otaczać ze wszech stron, jakby się obawiała, aby z niej się kto ucieczką nie ratował.
Dowodzący samoczwart 244 244 samoczwart – sam z trzema towarzyszami (razem we czterech). [przypis edytorski]
podjechał bliżej, bezpiecznie, nie spodziewając się wcale, by tu nań oczekiwano… Sambora ucieczka nie została dostrzeżona.
Wisz ciągle stał we wrotach z głową podniesioną, oczekując bez trwogi zaczepki. Zdawał się bezbronnym, co smerdę też ośmielało.
Читать дальше