– Ja wam coś powiem o prastarych czasach… Słyszeliście to od ojców waszych, a ojcowie od ojców swych słyszeli… że nasza mowa ciągnęła się dawniej daleko za Łabę, nad Dunaj; za Dunajem, nad sine morze i na zachód aż do Gór Czarnych. Był to czas szczęśliwy, gdyśmy na niezmiernej przestrzeni byli sami jedni, a sąsiedzi w domu co robić mieli. Chodziliśmy naówczas bez mieczów, z gęślami, rolę uprawiali, w otwartych siedzieli chatach i gospodarzyli w mirach bez wszelkich kneziów… Dawne to czasy… Od morza przypadli jedni, od gór zaczęli napastować drudzy… z orężem w dłoni niewolniczy a karny lud… Musieliśmy się bronić… Skończyło się szczęście nasze, śpiewanie i spokój… Zamorskich wodzów trzeba było wziąć, stołby murować, grodziska stroić i bić się… A stara swoboda zawsze się nam przypominała… kneź nam był wrogiem… i cóż? Ot, plemię nasze wyciskają powoli Niemcowie i wycisnęli je już z sadyb dawnych, i pod nogami nam co dzień ziemi ubywa…
Zamilkł Piastun, a po chwili dodał:
– Kneziów się zbędziemy, a Niemcy nam na kark wlezą…
Wisz się poruszył.
– Nie chcemy się ich zbywać – odrzekł – ale tego Chwosta tylko na innego zamienić… Wiecie dobrze, iż on pierwszy z Niemcami trzyma… ród jego cały serce tam ciągnie… Znajdziemy innego… Dosyć się naszej krwi ulało… Wiecu nam trzeba…
Znowu pomilczał gospodarz.
– Trzeba nam wiecu i trzeba zmiany – rzekł – ale i wiec niełatwy, i zmiana. Ciężką to sprawę poruszacie, jakbyście gołą rękę w ul wsadzili… Jedni na Chwostka płaczą, drudzy trzymają z nim… Zgody nie będzie, tymczasem Niemiec języka dostanie 240 240 dostać języka – wypytać się, dowiedzieć się. [przypis edytorski]
i najedzie wówczas, gdy my się z sobą zajadać będziemy… Wiecu nam trzeba, ale zgodnego a takiego, jakie ongi bywały, gdy za ojców radzono… Zwołajcie wiec…
Poczęli tedy obliczać, o ile we trzech mogli i umieli, kogo za sobą mógł mieć Chwostek, a kogo przeciw sobie i okazało się, że niemała liczba stanąć mogła po stronie knezia, chociaż okrutnik był i dla nikogo serca nie miał.
Rozmowa cicha przeciągnęła się do wieczora. Szli potem razem do chaty i zasiedli po wtóre przy ognisku. Tu zaledwie chleb rozłamali, gdy mały, krępy człeczyna, z głową krótko ostrzyżoną, z oczyma kocimi, w obcisłej siermiężce, zjawił się w progu. Zobaczywszy go, wnet zamilkli wszyscy; był to znany kneziowski sługa, na nieustannych posyłkach spędzający całe życie. Obawiano się go na grodzie i w okolicy, bo podpatrywał, podpełznąć umiał, podsłuchać i donieść panu, co pochwycił. Oka jego nic nie uszło… Siadywał jak żbik na drzewach, gdy mu trzeba było niewidzianym gdzie być, wszywał się w gałęzie, zakradał do lisich nor, zakopywał w stogach siana, przylegał w wiszarach i trzcinach… Dla małego wzrostu i lichej postaci Znoskiem go zwano. Zjawienie się jego gdziekolwiek bądź, nic nigdy nie wróżyło dobrego. Złośliwa żmija nie wracała nigdy bez łupu na gród, a łupem były oskarżenia, które do ucha Chwostkowi nosił.
Szeroka gęba z zębami białymi śmiała się w progu. Znosek stał i patrzył po izbie. Pozdrowił Piastuna i nic nie mówiąc przysiadł na ławie, przypatrując z wielką uwagą gościom…
Milczenie panowało w izbie, tylko Rzepica, która się około ognia kręciła, a jako niewiasta więcej obawiała Znoska niż Piastun, podała mu kubek piwa… Obrzydły karzeł wziął go dziwnie, popatrzył na gospodarza i gości i po cichu rechotać począł, jakby sam sobie się śmiejąc.
– Matko Rzepico – odezwał się głosem schrypłym Znosek – ty masz lepsze serce od innych. Przynajmniej zlitowaliście się nade mną, nad którym nikt się nie ulituje, którego wszyscy nienawidzą! A co ja winien? Co ja komu winien?… Albo to ja taki zły, jak mówią?… Oczu nikomu nie wyłupiłem… czarów nie rzucam na nikogo… służę każdemu… słucham wszystkich. Przecie nogami mnie kopią, plują na mnie… i każdy by mnie zgniótł, gdyby mógł…
I śmiał się szkaradny Znosek, popijając z kubka.
– Skądże to wiesz, że ci ludzie tak źle życzą?– zapytał Piast.
– Z oczów im to patrzy! Oho! – mówił karzeł. – Ja mam psi węch, Piastunie.
Pomilczawszy chwilę, począł dalej.
– Wiecie nowinę?
– Cóż tam za nowina? – spytał gospodarz.
– Na grodzie u miłościwego pana gotuje się uczta wielka i radość wielka… Naprzykrzyło się nam wojować i swarzyć… Kneź chce się ze swymi pojednać… Tego, co mu oczy wyłupiono, puszczą, aby sobie w świat szedł. Kto wie, a może mu oczy odrosną? Stryjów i bratanków zaprosi kneź do stołba i zgodę na wieki zapijemy!…
Słuchali wszyscy w milczeniu.
– Powinniście się cieszyć z tego – mówił Znosek. – Potem wszyscy kneziowie jak się wezmą za ręce, to dopiero ład będzie u nas!… Teraz zbiorą się lada żupankowie i na gród się cisną, a pięściami nam grożą pod nos… bo wiedzą, że knezie z sobą się waśnią… Później już tego nie zobaczymy!
Mrugnął bystro oczyma i roześmiał się. Drudzy milczeli, gdy z podwórza głos się dał słyszeć. Wszyscy zwrócili głowy ku wnijściu. W progu stał człowiek siermięgą czarną odziany, w czapce czarnej, z kijem w ręku, oczyma jakby obłąkanymi patrzył we wnętrze chaty, liczył nimi tych, co w niej byli. Wzrok jego zatrzymał się na Znosku i usta, które już miał otworzyć, zamknęły się. Nie powitawszy nawet nikogo, zawrócił się od progu, odszedł i usiadł na przyzbie.
– Ten mnie tylko zobaczył – rozśmiał się karzeł – i ochota mu od gościny i od mowy odpadła.
To mówiąc dopił piwa, kubek postawił, wstał i stanąwszy pośrodku izby, rzekł, w boki się biorąc.
– Wisz i Doman! Wisz i Doman!…
– Znacie mnie? – zapytał stary Wisz.
– Ja?… naokół o dziesięć dni drogi znam wszystkich – rzekł Znosek – nawet psy podwórzowe po imieniu… a jakbym kmieciów znać nie miał?… Tamten, co z progu zszedł, to stary Ziemba… nieprawdaż? Nawet wiem, z czym przychodzi i co mu gębę zamknęło… Syn jego miał na grodzie przypadek… Sczepili się z Sławojem przy uczcie i pozarzynali… Potemeśmy go puścili na jezioro, żeby się otrzeźwił, ale wody się nadto opił i… zdechł…
To mówiąc roześmiał się Znosek, pokłonił, zawinął, skoczył i znikł.
Po wyjściu jego długo cicho było w chacie, jakby się powrotu obawiano. Ziemba też siedzący na przyzbie nie wchodził; czekał pewnie, aż się niezdara oddali. Po dobrej chwili dopiero pokazał się w progu. Piastun, gdy próg przestąpił, poszedł go przywitać.
– Przyszedłem się wam opowiedzieć z sieroctwem moim – odezwał się stary. – Syna mi na grodzie ubito. Ciałośmy ledwie odzyskali, aby je poczestnie spalić na stosie… Mówcie, bracia dobrzy, ludzie my jesteśmy czy zwierzęta dzikie, które bez pomsty kłuć wolno?…
Ręce założył i stał pogrążony.
– Mam dwóch jeszcze synów – mówił po chwili – choć tych bym chciał całych uchować! Gdzie się z nimi skryć? Jak głowy ich osłonić?… Chwostek na mnie zawzięty…
Wisz, wstawszy z ławy, przybliżył się do niego.
– Bracie – rzekł – czas nam myśleć o sobie… siądź i radź.
Przybył w ten sposób jeszcze jeden do szczupłego gronka, które się na wiec zgadzało 241 241 zgadzać się – tu: umawiać się. [przypis edytorski]
.
Do późnej nocy karmili się żalami i szeptali między sobą. Nazajutrz rano Doman i Wisz opuścili zagrodę Piastunową. Chociaż ludzi swoich zostawił stary u sąsiada, nadto mu pilno było powracać do domu, by nakładał dla nich drogi. W lesie rozstali się z Domanem i Wisz znanymi krótszymi przesmykami w puszczy puścił się wprost do swej zagrody. Drugiego dnia nad wieczór był już u wrót, a psy radośnie skomląc witać pana wybiegły. W chacie świeciło jeszcze, stara Jaga drzemiąc z kądzielą siedziała przy łuczywie. Pokłoniła się mężowi do kolan, wedle obyczaju, Wisz na ławie siadł się rozzuwać, pytając o dom i chudobę. Nadszedł zbudzony syn starszy i opowiadał, co się pod niebytność ojca doma robiło i trafiło. Wilk porwał był owcę, a nie zdołano go zabić, choć pastwę mu odebrano. Była to wina pastuszków, którzy się oba pospali.
Читать дальше