– I bogaty – szepnął smerda. – Jaki tam wszystkiego dostatek! Ludzi, stada, dobytku, piwa i miodu… Kto go wie, może nawet kruszcu, srebra i złota! Ze wszystkimi kmieciami tak, miłościwy panie…
– Do czasu… – zawarczał kneź i usiadł na ławie.
Smerda poszedł spełnić rozkazy. Hengo też czekał na nie, nie oddalając się od sakwy swojej, na którą wiele chciwych oczu skierowanych było.
– Miłościwy pan aż jutro dopiero do siebie was przypuści – rzekł mu smerda po cichu. – Macie czas spocząć i język nagotować. Przykazał mi, abym was głodem nie morzył, a u nas też nikt z niego nie umarł, chyba w lochu pod wieżą… – dodał z uśmiechem. – Dziś – szepnął na ucho Niemcowi – dziś jego miłość ma chmurne czoło i oczy krwawe… Lepiej, że was na jutro odłożył… – Zbliżył się jeszcze bardziej do ucha Hendze. – Nie dziw, że trochę gniewny, wczoraj mu, słyszę, synowca 142 142 synowiec – syn brata. [przypis edytorski]
przyprowadzili, który był zbiegł i z kmieciami się wąchał… Trzeba mu było, sadząc 143 143 sadząc – tu: wsadziwszy. [przypis edytorski]
do ciemnicy, oczy wyłupić, aby szkodliwym nie był. Zawsze to swoja krew… i Leszek.
Smerda potrząsł ramionami.
– A i ludzi jego dwu musiano powiesić… Szkoda, zdaliby się na wojaków, zdrowi byli, ano niebezpieczne wilki…
Smerdzie czy się gadać chciało, czy sobie Niemca zaskarbiał, ciągnął dalej uwagi swoje.
– Niełatwe tu panowanie, lud niedobry… Z kmieciami nieustannie spory, ale ich po trosze kneź wytrzebi, karmi, poi… za język ciągnie… a w końcu…
Rozśmiał się dziko i spojrzał ku domostwu.
Hengo miał też czas rozpatrywać się po dworze, a że wiele świata i grodów widywał, dlatego może tu nic go nie dziwiło i strachem nie ogarniało, choć twarzami dzikimi był otoczony i ludzie zdawali się tylko czekać skinienia, aby się rzucić na niego. Obchodzili go, przypatrywali się i słyszał, jak dokoła powtarzano: – Niemy, niemy!
Wtem, gdy tak stał, jak gdyby na coś oczekując, ujrzał schludnie odziane pacholę 144 144 pacholę – starsze dziecko (najczęściej chłopiec), którego jeszcze nie można zaliczyć do młodzieży. [przypis edytorski]
, z długimi włosami na ramiona, które mu kiwnąwszy głową dało znak, aby szedł za nim.
Gerdzie poleciwszy konie, Hengo, posłuszny, w trop udał się za przewodnikiem.
Przez szeroką bramę w ścianie dworu weszli z nim na drugi grodu dziedziniec. Tu inaczej jakoś i nie tak po wojennemu wyglądało. Podsienia malowane były jasno i ku słońcu obrócone, na sznurach w nich wisiały schnące bielizny i odzieże niewieście. Kilka starych drzew rosło w pośrodku. W głębi widać było przesuwające się białogłowy i bawiące w piasku dzieci.
Pacholę, palec na ustach położywszy, z wolna prowadziło Henga ku drzwiom w bocznym dworze, a gdy się te otwarły, znalazł się w pięknej izbie, której okiennica szeroko otwartą była na jezioro. Brzask wieczora wchodził tędy do środka.
Znać było mieszkanie niewieścią przystrojone ręką.
Przepełniała je woń jakichś ziół jakby świeżo powiędłych. Na drewnianym stołku przykrytym poduszką, naprzeciw komina, na którym ogień się palił, siedziała niewiasta w sukni wełnianej, fałdzistej, w zasłonach białych, otaczających twarz i głowę, na której licu resztki wielkiej niegdyś piękności znać było. Z niej teraz tylko para oczu czarnych, pałających została. Obok na małej ławce drobne garnuszki, miseczki i kubki stały i zioła leżały pękami nagromadzone.
Z ciekawością patrzała na wchodzącego, gdy ten pokornie kłaniał się jej do samej ziemi – uśmiechnęła się i odezwała doń w języku lasów Turyngii 145 145 Turyngia – kraina w środkowej części dzisiejszych Niemiec (obejmująca m. in. Weimar, Jenę, Erfurt i Eisenach); od V w. księstwo plemienia Turyngów, w połowie VI w. podbite przez Franków, schrystianizowane w VIII w., od początku w. IX (ok. 804 r.) jedna z marchii państwa Karola Wielkiego. [przypis edytorski]
, mową, która serce Hengi rozradowała.
– Skąd jesteś?
– Miłościwa pani – rzekł Niemiec oglądając się po izbie, w której ciekawe kręciły się niewiasty – jestem zza Łaby, ale nawykłem włóczyć się po świecie, a do domu rzadko zaglądam… Trochę tutejszego języka umiem, więc wożę im towar z zachodu i mieniam go z nimi.
– Mieniasz? Na cóż? – spytała niewiasta. – A cóż z tej dziczy i nędzy wynieść można? Złota ni srebra, ni żadnego kruszcu nie mają… jak zwierzęta po lasach żyją… Miast u nich nie ma ani wsi nawet… a ludzie…
Westchnęła. Hengo się ciekawie wpatrywał w siedzącą, sięgnął nieznacznie do kieszeni, dobył z niej pierścień z kamieniem i z dala go ukazał. Ujrzawszy go zerwała się z siedzenia niewiasta, dała znak ciekawym, aby odeszły precz, odprawiła pacholę za drzwi i żywo przybliżyła się do Niemca. Ten przykląkł na jedno kolano.
– Ty mi przynosisz posłanie od mojego ojca? – zawołała.
– I od synów waszych, miłościwa pani – dodał powstając Niemiec.
– Od synów – powtórzyła ręce załamując radośnie i podnosząc je nad głowę. – Mów, mów mi o nich długo, wiele…
Siadła znów w krześle, opierając się na dłoni, to spoglądając na Hengę, to na ogień, przy którym zioła się jakieś smażyły, a woń ich ostra izbę napełniała.
– Ojciec stary – mówił posłaniec – miłość waszą pozdrawia. On mi na znak dał ten pierścień, aby wiara dana mi była.
Zbliżył się na krok i zniżył głos nieco.
– Dochodziły tam wieści różne… ojciec miłości waszej był niespokojny… Gotów jest przybyć na pomoc z ludźmi, gdyby jakie groziło niebezpieczeństwo… Z tym mnie posyła.
Niewiasta zmarszczyła brwi, biała jej ręka podniosła się z oznaką lekceważenia.
– Kneź wam powie sam, czy mu tego potrzeba – rzekła – lecz damy rady i bez pomocy przeciw stryjom, synowcom i kmieciom… Są różne sposoby…
To mówiąc, jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.
– Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa co dzień… Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo… A mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach… Widziałeś ich obu?
– Na me własne oczy – rzekł Niemiec. – Piękniejszych młodzianów nie ma na świecie, ani lepiej robiących bronią i koniem… Wszyscy się im dziwują…
Niewieście rozjaśniło się lice.
– Mogliby już do domu powracać – dodał Hengo – aby stanąć u boku miłościwego pana…
– Nie, nie! – przerwała siedząca. – Na to nie czas jest jeszcze. Nie chcę, aby patrzyli, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu z własną krwią do walki występowali… Przyjdzie spokój wkrótce, naówczas ich zawołamy… A! Ja ich nie widziałam tak dawno – dodała. – Odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go u dziada i u naszych uczyli… Tyle lat! Tyle lat… Widziałeś ich obu? – powtórzyła.
– Niejeden raz – mówił Hengo. – Choć parę lat starszy, kneź Lech jak rówieśnik obok brata wygląda. Oba silni i zdrowi… Ciskają włóczniami jak nikt… strzelają z łuków do ptasząt… najdziksze dosiadają konie…
Błyszczały oczy matki.
– Piękniż są?
– Nie mogą być piękniejsi nad nich! – odpowiedział Hengo. – Wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy…
Uśmiech poigrał po ustach słuchającej, ale zarazem dwie łzy perliste zbiegły po twarzy bladej.
Cichsza zaczęła się długa rozmowa, gęsto posypały pytania…
Читать дальше