Potem usiadła na fotelu i bawiąc się kościanym nożykiem patrzyła na drzwi, spokojnie czekając, rychło między portierami ukażą się łachmany, obrzękła twarz i załzawione oczy człowieka, który kiedyś zastąpił jej drogę na ulicy, a do którego musi być podobnym jej mąż.
Gdyby ją zapytano, jak długo czekała: godzinę czy kilka minut, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Również nie słyszała, że ktoś wszedł do przedpokoju, że zapukał do drzwi gabinetu i nie mogąc doczekać się wezwania sam je otworzył. Pani Latter pamiętała tylko, że jakiś cień ukazał się istotnie między portierami i zbliżał się do biurka. Pani Latter nie patrzyła mu w twarz, niemniej była pewną, że stoi przed nią obdarty pijak. Nawet zdawało jej się, że czuje zapach wódki.
– Czego nareszcie chcesz pan ode mnie? – zapytała go po francusku.
– Tak mnie witasz, Karolino… – odpowiedział głos dźwięczny jak organy.
Pani Latter zadrżała i podniosła głowę. O parę kroków od niej stał niezwykle piękny mężczyzna: średniego wzrostu, brunet, ze szlachetnymi rysami i matową cerą. Miał niewielkie czarne wąsiki i ciemne oczy, w których nie wiadomo, co więcej należało podziwiać – melancholię czy słodycz.
Wyglądał na trzydzieści kilka lat, był ubrany bez zarzutu, a na palcu lewej ręki miał pierścień z dużym brylantem.
Pani Latter przypatrywała mu się zdumiona: ani śladu nędzy czy wyniszczenia…
„Aha! – pomyślała – więc musi być łotrem eleganckim… Oszukuje w karty albo okrada salony… Ale nic się nie zmienił…”.
– Chcę wiedzieć, czego pan sobie życzysz? – zapytała po raz drugi.
Na pięknej twarzy gościa odbiła się jakaś gra uczuć: był wzruszony, lecz zaczynał się dziwić.
– Karolino – mówił ciągle po francusku – nie mam i nie chcę mieć pretensji do twoich względów, ależ jestem co najmniej… dawnym znajomym… Zdaje mi się, że ten kamienny Sokrates przywitałby mnie inaczej… nawet to biurko… fotel… Aha!… i portrety dzieci – dodał, z uśmiechem patrząc na ścianę.
Pani Latter przygryzła wargi z gniewu.
– Dzieci – rzekła – a nawet biurko i fotele były własnością mego pierwszego męża… Są to więc bardzo dalecy znajomi pańscy – dodała z naciskiem.
Twarz gościa pociemniała rumieńcem.
– Wybornie! – odparł już innym tonem – chcesz sprowadzić nasze stosunki od razu na grunt właściwy… Doskonale!… Pozwoli pani jednak, że usiądę…
Siadł na fotelu, od którego pani Latter ze wstrętem odsunęła się na drugi koniec kanapki.
– Przed paroma miesiącami – mówił – otrzymała pani ode mnie list z Waszyngtonu, pisany w grudniu roku zeszłego.
– Nic nie otrzymałam.
– Nie?… – zdziwił się gość.
– Nic i nigdy.
– Nigdy?… A jednak pisałem do pani i w roku 1867 z miasta Richmond w stanie Kentucky.
Pani Latter milczała.
– Nic nie rozumiem… – mówił gość nieco zmieszany. – Ja wprawdzie teraz, zamiast: Eugeniusz Arnold Latter, nazywam się krótko: Eugeniusz Arnold, no, ale chyba to nie spowodowało nieporozumienia.
– Ach, więc mamy zmianę nazwiska!… – zawołała pani Latter z szyderczym śmiechem, uderzając ręką w poręcz kanapki. – To daje do myślenia, że nie traciłeś pan czasu…
Gość patrzył na nią zdziwiony.
– Chyba słyszała pani o mnie…
– Nic nie słyszałam – odparła szorstko. – Ale znam tę pochyłość, po której staczają się słabe charaktery…
Gość znowu zarumienił się, ale tym razem z gniewu.
– Pozwoli pani, że w kilku słowach dam jej małe objaśnienie.
Pani Latter bawiła się wstążką sukni.
– Jak pani wiadomo, zawsze byłem nieśmiały: w liceum, w uniwersytecie… Gdy przyjechałem do tego kraju na nauczyciela prywatnego, moja nieszczęsna wada spotęgowała się, a gdy… miałem zaszczyt zostać mężem pani… prawie przeszła w chorobę…
– Co jednak nie przeszkadzało umizgać się…
– Mówi pani o tej guwernantce z Grenoble, do której – nie umizgałem się, tylkom jej pomagał jako rodaczce… Ale mniejsza o nią…
Otóż, gdym otrzymał – raz na zawsze – dymisję od pani, pojechałem do Niemiec pragnąc tam zostać guwernerem. Poradzono mi jednak, ażebym przeniósł się do Ameryki, co też zrobiłem.
Chwilę odpoczął.
– Tam trafiłem na wojnę domową i z biedy zapisałem się do armii północnej jako Eugeniusz Arnold. Zmieniłem nazwisko z obawy, ażeby go nie skompromitować, ponieważ byłem pewny, że z moją nieśmiałością, jeżeli natychmiast nie zginę, to albo ucieknę w pierwszej bitwie, albo zostanę rozstrzelany – za zbiegostwo.
Wnet jednak przekonałem się, że nieśmiałość i tchórzostwo są dwie rzeczy różne. Krótko mówiąc: skończyłem kampanię w randze majora, dostałem od rządu trzysta dolarów emerytury, od kolegów ten oto pierścień i – co mnie najwięcej dziwiło – nauczyłem się rozkazywać, ja, który niegdyś tylko spełniałem rozkazy wszystkich, nawet moich uczniów…
A ponieważ tak wybornie posłużyło mi nowe nazwisko, więc – zatrzymałem je.
– Budująca historia – odezwała się pani Latter. – Ja inne stawiałam panu wróżby…
– Wolno wiedzieć? – spytał ciekawie.
– Że pan będziesz grał w karty.
Gość roześmiał się.
– Ja nigdy nie biorę kart do ręki.
– Grywałeś pan jednak co wieczór.
– Ach, tutaj?… Przepraszam panią, ale chodziłem do znajomych na wista dlatego, ażeby… nie być w domu…
– To jednak kosztowało.
– Nie tak wiele. Może w ciągu tych paru miesięcy przegrałem… ile?… z dziesięć rubli.
– Zostawiłeś pan długi.
Gość zerwał się z fotelu.
– Jestem gotów spłacić je, od dawna… Ale skąd pani wie o nich?…
– Musiałam wykupić pańskie weksle.
– Pani?… – zawołał uderzając się w czoło. – Nie pomyślałem o tym!… Ale to nie były długi karciane. Raz poręczyłem za jednym rodakiem… Drugi raz – trzeba było wykupić stąd i wysłać do Francji tę guwernantkę z Grenoble, a trzeci raz wziąłem pieniądze na własną podróż będąc pewny, że odeszlę je z Niemiec w pół roku… Los zrządził inaczej, ale spłacę choćby dziś, jestem na to przygotowany. Nie wynoszą one tysiąca rubli.
– Osiemset – wtrąciła pani Latter.
– Weksle pani ma? – spytał.
– Są przedarte.
– To nic nie stanowi. Nawet choćby ich nie było, wystarczy mi słowo pani, że nie znajdą się w obcych rękach.
Nastała dłuższa chwila milczenia. Gość był zakłopotany jak człowiek, który ma powiedzieć coś niemiłego, a pani Latter wpadła w zadumę. W jej duszy gotował się przewrót.
„Odda mi osiemset rubli – myślała. – Jest zupełnie przyzwoitym człowiekiem, jeżeli nie kłamie… Ale on nigdy nie kłamał… Guwernantki nie bałamucił, w karty nie grał, więc… o co myśmy się poróżnili?… I dlaczego nie mielibyśmy się pogodzić? Dlaczego?…”.
Ocknęła się i patrząc łagodniej na swego eks-męża rzekła:
– Przypuszczając, że to, co pan mówił, jest prawdą…
Gość wyprostował się, w oczach błysnął mu gniew.
– Za pozwoleniem – przerwał twardym tonem – do kogo pani raczy odzywać się w ten sposób?… Nikt nie ma prawa kwestionować tego, co ja mówię.
Pani Latter zdziwiła się, nawet zlękła wybuchu, któremu potężny głos mówiącego nadawał niezwykłą powagę.
„Dlaczego on wtedy tak mi nie odpowiadał?… Skąd ten głos?..” – przeleciało jej przez myśl.
– Nie chcę pana obrażać – rzekła – ale… musisz przyznać, że między nami istnieją dawne i bolesne rachunki…
Читать дальше