Hub coś sennie gwarzył. Głowinę oparł na ojcowskiem ramieniu. Wszyscy troje, nie wyłączając Łyski, cierpliwie nasłuchiwali, raz wraz podnosząc głowy i nastawiając uszy. Gdy wiatr się znagła wzmagał na obraz szaleństwa tego całego obszaru, a noc huczała, – pan Rafał otulał szczelniej derą dziecko, sam się doń przyciskał i czekał z bijącem sercem.
I oto znagła, jakgdyby wyczarowane z nicości przez niepojęte uczucie, – kędyś w nocy, daleko – daleko błysły i zgasły dwa światełka. Wnet znowu błysły – i przygasły.
– Wilcze ślepia… Czy sen?… – zmagał się w sobie Olbromski.
Wlepił w próżną noc oczy… Oto znowu: – zabłysło – przygasło!… Porwał dziecko w ramiona, – przekonany, że to nie złuda, – nie mówiąc ani słowa, otulił je w derę i chwilę jeszcze czekał, nim się rzucić i drapać po gałęziach na szczyt jodły. Głucha wewnętrzna modlitwa snuła mu się po wargach.
Dwa światełka znowu zaświeciły i zgasły. Lecz razem w podmuchu wiatru dopadł ucha tęsknoty, błogi dźwięk.
– Tatuś! – Dzwonek!… – porwał się mały.
– Tak jakby prawda… Dzwonek… – wyszeptał ojciec.
Wpatrzyli się w przestrzeń. Wsłuchali w wicher. Dojrzeli przeciągle błyszczące dwa światła. Ujrzeli wyraźnie ich kołysanie miarowe. Usłyszeli daleki – daleki pogłos… Serca uderzyły z radości. Zaszeptali do siebie bez sensu i związku. Połysk i głos zbliżały się bardzo powoli. Czekali cierpliwie, w milczeniu. Nareszcie, gdy w ciągu kilku chwil obaj widzieli wyraźne migotanie i słyszeli daleki klangor jednotonnej melodyi dzwonka, rzucili się do sanek i pojechali co tchu na spotkanie światła. Łyska, skostniała z zimna, w cwał pobiegła.
– Kto też to tędy może jechać ze światłem i dzwonkiem? – głośno rozmyślał Olbromski.
– Może to nas Michcik szuka?
– Ale, gdzie! W najgorszym razie przypuściłby, że nocujemy w motkowskim dworze.
Coraz wyraźniej widzieli dwa kręgi światła latarni i odróżniali każde uderzenie podróżnego dzwonka. Wreszcie pan Rafał okrzyknął zdala zbliżający się pojazd. Światła w miejscu stanęły. Podjechał blisko – i spostrzegł w światłach padających od latarni zady dymiące, nogi i uprząż pary koni.
– Kto woła? – spytano od świateł.
– Ludzie, zbłąkani w polu. A kto to jedzie?
Nie odpowiedziano na to pytanie. Olbromski podciął Łyskę i zbliżył się do samych sanek. Oddał wodze w ręce Huba, a sam wysiadł i poszedł poza latarnie.
– Któż to jedzie? – pytał powtórnie.
– Z poczty jedziemy…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.