Pan Verloc nic nie odrzekł.
– Musiałam odebrać chłopcu nóż do krajania mięsa – ciągnęła pani Verloc trochę już sennie. – Krzyczał i tupał, i szlochał. Nie może znieść myśli o okrucieństwie. Byłby zadźgał tego oficera jak świnię, gdyby go wtedy zobaczył. Naprawdę. Niektórzy ludzie wcale na litość nie zasługują. – Głos pani Verloc zamilkł, a wyraz nieruchomych jej oczu robił się coraz bardziej zamyślony i mglisty podczas długiego milczenia. – Wygodnie ci, kochanie? – spytała cichym, dalekim głosem. – Czy mogę już zgasić światło?
Ponure przeświadczenie, że nie ma dla niego snu, opanowało Verloca; leżał beznadziejnie, niemy i bezwładny w strachu przed ciemnością. Uczynił wielki wysiłek.
– Dobrze. Zgaś – rzekł w końcu głucho.
Z trzydziestu mniej więcej stolików, pokrytych czerwonymi obrusami w biały deseń, większość stała przysunięta pod kątem prostym do ciemnobrunatnych boazerii podziemnej sali. Brązowe świeczniki o licznych kloszach zwisały z niskiego, lekko sklepionego sufitu, a wokół ścian pozbawionych okien biegły płaskie, ciemne w kolorze freski przedstawiające sceny z polowań i uczt na świeżym powietrzu. Ludzie biorący w nich udział byli w średniowiecznych ubiorach; pachołkowie przybrani w zielone kaftany dzierżyli myśliwskie noże, podnosząc wysoko dzbany pieniącego się piwa.
– Głowę bym dał, że wy wiecie, co tkwi w tej przeklętej sprawie – rzekł krzepki Ossipon, który siedział z nogami wciągniętymi pod krzesło, pochylony nad stołem i rozparty na łokciach. Oczy wyłaziły mu na wierzch z ciekawości.
Duże pianino, stojące blisko drzwi między dwiema palmami, samo z siebie zagrało nagle walca z wyzywającą biegłością. Hałas, jaki wznieciło, był ogłuszający. Przestało grać równie nagle, jak zaczęło, a mały śniady człowieczek w okularach, siedzący naprzeciw Ossipona nad wielkim szklanym kuflem pełnym piwa, wypowiedział spokojnie coś na kształt ogólnego twierdzenia:
– W zasadzie nikt nie ma prawa wtrącać się do tego, co inni wiedzą o jakimś fakcie albo czego nie wiedzą.
– Naturalnie – potwierdził spokojnie towarzysz Ossipon ściszonym głosem. – W zasadzie.
Obejmując dłońmi wielką, czerwoną twarz, patrzył w dalszym ciągu z wytężoną uwagą na śniadego człowieczka w okularach, który pociągnął spokojnie łyk piwa i postawił kufel z powrotem. Jego płaskie, wielkie uszy odstawały od czaszki, która wydawała się tak krucha, że Ossipon mógłby chyba ją zgnieść między kciukiem a palcem wskazującym. Wypukłe czoło człowieczka jakby opierało się o brzeg jego okularów; na płaskich policzkach o tłustej, niezdrowej cerze widać było smugi nędznych, rzadkich, ciemnych bokobrodów. Niewypowiedzianie marna kompleksja fizyczna tego osobnika stawała się pocieszna w zestawieniu z jego obejściem pełnym najwyższej pewności siebie. Wyrażał się zwięźle, a jego milczenie wydawało się szczególnie doniosłe.
Ossipon mruknął znów poprzez palce:
– Długo byliście dziś na mieście?
– Nie. Całe rano leżałem w łóżku – odrzekł tamten. – A bo co?
– Ach, nic – rzekł Ossipon, patrząc w niego z powagą; skręcał się w duchu z pragnienia, żeby coś wymyszkować, lecz był najwidoczniej onieśmielony wyrazem przygniatającej obojętności na twarzy człowieczka. Barczysty Ossipon cierpiał od poczucia moralnej, a nawet fizycznej niższości, gdy rozmawiał z tym towarzyszem, co zresztą zdarzało się rzadko. Jednak odważył się zadać jeszcze jedno pytanie: – Czyście przyszli pieszo?
– Nie, przyjechałem omnibusem – odpowiedział człowieczek dość żwawo. Mieszkał daleko na przedmieściu Islington 38 38 Islington – dzielnica mieszkalna ok. 6 km od centrum Londynu, od połowy XIX do połowy XX w. zaniedbana i zamieszkiwana głównie przez biedotę. [przypis edytorski]
, w małym domku na niechlujnej ulicy usianej słomą i brudnymi papierami; w godzinach pozaszkolnych banda przeróżnych dzieci biegała tam i kłóciła się wśród ostrych wrzasków niemających nic wspólnego z wesołością. Pokój człowieczka wychodził na podwórze i odznaczał się bardzo wielkim kredensem; lokator wynajmował ten pokój z meblami od dwóch starych panien, które za skromnym wynagrodzeniem szyły suknie dla klienteli złożonej przeważnie ze służących. Zaopatrzył kredens w wielką kłódkę, poza tym był to lokator wzorowy, niesprawiający żadnego kłopotu i niewymagający właściwie żadnych posług. Jego dziwactwa polegały na tym, że musiał być zawsze obecny przy zamiataniu pokoju, a wychodząc, zamykał drzwi i brał klucz z sobą.
Ossipon ujrzał w myśli na szczycie omnibusu te okulary w czarnej oprawie; oto suną wzdłuż ulic, a ich zarozumiałe błyski padają tu i ówdzie na ściany domów lub na głowy nieświadomego tłumu płynącego chodnikami. Cień bladego uśmiechu zmącił linię grubych warg Ossipona, który wyobraził sobie, że ściany domów się chwieją, a ludzie uciekają co sił na widok tych okularów. Gdybyż wiedzieli! Cóż by to była za panika! Mruknął pytająco:
– Dawno tu siedzicie?
– Coś około godziny – odrzekł tamten niedbale i znów pociągnął łyk czarnego piwa. Jego ruchy – sposób, w jaki ujmował kufel, sam akt picia, sposób, w jaki stawiał ciężkie naczynie i krzyżował ręce – wszystko zdradzało stanowczość i niezawodną precyzję; natomiast wielki, muskularny Ossipon, pochylony naprzód z wlepionymi w człowieczka oczyma i wysuniętymi wargami, w porównaniu do tamtego wyglądał jak wcielenie niepewności i zaciekawienia.
– Około godziny – powtórzył. – Więc może jeszcze nie wiecie o nowinie, którą słyszałem przed chwilą na ulicy. Co?
Człowieczek uczynił głową nieznaczny ruch przeczący. Ale ponieważ nie okazał żadnego zainteresowania, Ossipon ośmielił się dodać, że usłyszał ową nowinę akurat przed wejściem do kawiarni. Mały roznosiciel gazet wrzasnął mu ją w samo ucho, a że Ossipon nie był przygotowany na fakt tego rodzaju, bardzo nim to wstrząsnęło i wyprowadziło go z równowagi. Musiał tu zajść, bo zaschło mu w gardle.
– Nie przypuszczałem nigdy, że was tu zastanę – dodał, wciąż szeptem, z łokciami opartymi o stół.
– Zachodzę tu czasami – rzekł tamten, nie zmieniając ani na jotę wyzywającego chłodu obejścia.
– To nadzwyczajne, że właśnie wy o tym nie słyszeliście – ciągnął barczysty Ossipon. Powieki jego roziskrzonych oczu zatrzepotały nerwowo. – Właśnie wy – powtórzył, ciągnąc tamtego za język. Ta widoczna powściągliwość Ossipona zdradzała niewiarygodną i zagadkową nieśmiałość wielkiego draba w stosunku do spokojnego człowieczka, który szorstkimi, pewnymi ruchami podniósł znów szklany kufel, napił się, postawił go z powrotem. I to było wszystko.
Ossipon czekał chwilę na próżno na jakieś słowo lub gest, siląc się na sztuczną obojętność. Ściszył głos jeszcze bardziej i rzekł:
– Czy wy dajecie ten wasz proch każdemu, kto was o to poprosi?
– Moją niewzruszoną zasadą jest nie odmawiać nigdy nikomu… póki mam przy sobie choć szczyptę – odrzekł człowieczek stanowczym tonem.
– To jest wasza zasada? – spytał Ossipon.
– To jest moja zasada.
– I uważacie to za rozsądne?
Wielkie, okrągłe okulary, które nadawały wybladłej twarzy człowieczka wyraz niewzruszonej pewności siebie, tkwiły naprzeciw Ossipona niby bezsenne, nieruchome oczy błyskające zimnym ogniem.
– Bezwzględnie. Zawsze. We wszystkich okolicznościach. Cóż by mnie mogło od tego powstrzymać? Dlaczego nie mam tego robić? Dlaczego mam się wahać?
Читать дальше