– Szymek, a dyć się ruchaj prędzej, bo już kulasów nie czuję! – wołała żałośnie, a widząc, że chłopak nie może sobie zadać, wyrwała mu niecierpliwie ogromny tobół, zarzuciła go na plecy i poniesła na wóz.
– Parobek z ciebie tyli, a miętki jesteś w grzbiecie, kiej kobieta po rodach – szepnęła pogardliwie, wsypując kapustę do półkoszków wysłanych słomą.
Szymek przywstydzony mamrotał coś pod nosem, skrobał się po kołtunach i zaprzęgał konia.
– Spiesz się, Szymek, bo noc! – naganiała go znosząc co chwila kapustę na wóz.
Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.
– Józia! skończycie to dzisiaj? – zawołała do Boryniańki, która z Hanką i Kubą wycinała w podle.
– Skończymy! Bo i czas do domu, taka plucha, że mnie już do koszuli przejęło. Jedziecie to już?
– Juści. Noc zaruteńko i taka ćma, że się drogi nie rozezna. Jutro się zwiezie resztę. Sielną macie kapustę! – dodała pochylając się ku nim i patrząc na majaczące w mgle kupy.
– I wasza niezgorsza, a już co korpiele 64 64 korpiel – brukiew; roślina pastewna, w której jadalny jest słodki, bulwiasty korzeń. [przypis edytorski]
, to macie największe…
– Z nowego nasienia była rozsada, dobrodziej przywieźli z Warszawy.
– Jagna! – ozwał się znowu z mgieł głos Józi – wiecie, a to jutro Walek Józefów śle z wódką do Marysi pociotkowej…
– Taki skrzat! A ma to ona już lata? Widzi mi się, że jeszcze łoni krowy pasała!…
– La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.
– Będą się i do ciebie śpieszyły, Józia, będą…
– Jak się tatuś z trzecią nie ożenią! – zakrzyczała Jagustynka gdzieś z trzeciego zagona.
– Co wam też w głowie, a toć dopiero na zwiesnę matkę pochowali – powiedziała przetrwożonym głosem Hanka.
– Co ta chłopu szkodzi. Kużden chłop to jak ten wieprzak, żeby nie wiem jak był nachlany, to do nowego koryta ryj wrazi… Ho, ho, jedna jeszcze nie dojdzie… nie ostygnie całkiem, a już za drugą się ogląda… pieski to naród… A jak to zrobił Sikora? W trzy tygodnie po pochówku pierwszej z drugą się ożenił.
– Prawda, ale i drobiazgu po nieboszczce ostało pięcioro…
– Rzekliście! Ale ino głupie uwierzą, że la dzieci się ożenił… la siebie, bo mu markotno było samemu pod pierzyną!…
– My byśwa ojcu nie dali, oho!… – zawołała energicznie Józia.
– Młódka ty jeszcze, to i głupia… ojcowy grunt, to i ojcowa wola!
– Dzieci też coś znaczą i prawo swoje mają – zaczęła Hanka.
– Z cudzego woza to złaź choć i wpół morza – mruknęła głucho Jagustynka i zamilkła, bo Józka rozgniewana zaczęła nawoływać Witka, co się był wałęsał gdzieś nad rzeką, a Jagna się nie wtrącała do tej rozmowy – uśmiechała się ino niekiedy, że się to jej jarmark przypomniał, i nosiła kapustę, a skoro wóz był już pełen, Szymek jął wyjeżdżać ku drodze.
– Ostajcie z Bogiem – rzuciła do sąsiadek.
– Jedźta z Bogiem, my też zaraz… Jaguś, a przyjdziesz do nas obierać, co?
– Powiedz ino, kiedy potrza, a przyjdę, Józia, przyjdę…
– A w niedzielę chłopaki wyprawiają muzykę u Kłębów, wiecie to?
– Wiem, Józia, wiem.
– Spotkacie Antka, to powiedzcie, że czekamy, niech pośpieszy – prosiła Hanka.
– Dobrze, dobrze…
Pobiegła prędzej, żeby dognać wóz, bo Szymek odjechał był już ze staję, że ino go słychać było, jak klął na konia; wóz grzęznął i zarzynał się aż po osie w rozmiękłym, torfiastym gruncie, że na dołkach i w gorszych miejscach oboje musieli pomagać koniowi, żeby wyciągnął z trzęsawiska.
Milczeli oboje, Szymek wiódł konia i zważał, żeby nie wywrócić, bo dołów wszędzie było pełno, a Jagna szła z drugiej strony, podpierała ramieniem wóz i rozmyślała, jak się to trzeba wystroić na to obieranie do Borynów.
Mrok zapadał prędko, że ledwie konia widać było, deszcz jakby przestał, tylko mokra, ciężka mgła wisiała, że oddychać było ciężko, a górą szumiał głucho wiatr i bił w drzewa na grobli, do której dojeżdżali właśnie.
Podjazd na groblę był ciężki, bo stromy i śliski, koń utykał i co krok przystawał odpoczywać, że ledwie zdzierżeli wóz, żeby nie uciekł.
– Nie trza było tyle kłaść na jednego konia! – ozwał się jakiś głos z grobli.
– To wy, Antoni?…
– Juści.
– A pośpieszajcie, bo już tam Hanka was wypatruje… Pomóżcie nam…
– Poczekajcie, niech ino zejdę, to pomogę. Pomroka taka, że nic nie widać.
Wjechali zaraz na groblę, bo tak potężnie podparł, aż koń ruszył z kopyta i zatrzymał się dopiero na wierzchu.
– Bóg wam zapłać, ale też mocni jesteście, że laboga! – wyciągnęła do niego rękę.
Zamilkli nagle, wóz ruszył, a oni szli koło siebie nie wiedząc, co mówić, zmieszani dziwnie oboje.
– Wracacie to? – szepnęła cicho.
– Ino cię do młyna odprowadzę, Jaguś, bo tam w drodze woda wyrwę zrobiła.
– To dopiero ciemnica, co? – wykrzyknęła.
– Boisz się, Jaguś? – szepnął przysuwając się bliżej.
– Hale, bałabym się ta…
Znowu zamilkli i szli tak przy sobie, że biodro w biodro, ramię w ramię…
– A oczy to się wam świecą jak temu wilkowi… aże dziwno…
– Będziesz w niedzielę na muzyce u Kłębów?
– A bo to matka mi dadzą…
– Przyjdź, Jaguś, przyjdź… – prosił cichym, przyduszonym głosem.
– Chcecie to? – zapytała miękko, zaglądając mu w oczy.
– Laboga, a dyć ino la ciebie zgodziłem skrzypka z Woli i la ciebie namówiłem Kłęba, żeby dał chałupy, la ciebie, Jaguś… – szeptał i tak przysuwał twarz do jej twarzy, i dyszał, aż się cofnęła nieco i zadygotała ze wzruszenia.
– Idźcie już… czekają na was… jeszcze kto nas obaczy… idźcie…
– A przyjdziesz?
– Przyjdę… przyjdę… – powtórzyła obzierając się za nim, ale już zniknął w mgle, tylko odgłos jego kroków słychać było po błocie.
Dreszcz nią wstrząsnął gwałtowny i coś jak płomień wichrem przeleciał przez serce i głowę, aż się zatoczyła. Ani wiedziała, co się jej stało, oczy ją paliły, jakby zasypane zarzewiem, tchu złapać nie mogła ni przyciszyć serca namiętnie bijącego; rozkładała ręce bezwiednie, jak do obejmowania, rozprężała się w sobie, bo ją brały takie szalone ciągotki, że omal nie krzyczała… dopędziła wozu, chwyciła się luśni i choć nie potrza było, tak potężnie pchała, aż wóz skrzypiał, chwiał się i główki spadały w błoto… a przed oczami cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe… palące…
– Smok, nie chłop… chyba takiego drugiego we świecie nie ma… – myślała bezładnie.
Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali, i szum wody płynącej na koła i spod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Rzeka z rykiem głuchym spadała na dół i rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece rozlewającej się szeroko.
W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę stojącą na stole.
– Mają lampę kiej u dobrodzieja albo i we dworze jakim…
– Bo to nie bogacze?… Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje, i na mieleniu to nie okpiwa, co? – ciągnął Szymek.
– Żyją kiej dziedzice… Takim to dobrze… Po pokoju chodzą… na kanapach się wylegują… w cieple siedzą… słodko jadają, a ludzie na nich robią… – myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.
Читать дальше