– Jacek! buciki panienkom!
– Zaraz, zaraz!
Samowar już niby wulkan huczał i buchał płomieniami.
– Jacek! wodę panu do mycia.
– Dyć zara, zrobi się wszyćko, zrobi! – I spocony, nieprzytomny, ganiał po sieni, aż dudniło, powracał, dmuchał i znowu leciał, bo pani krzyczała:
– Jacek! kulfonie jeden, gdzie moje pończochy?!…
– Ale! ścierwa, nie samowar!
Trwało to wszystko dobrych parę pacierzy, abo i z koronkę, aż wreszcie drzwi sądowe się otwarły i naród począł napełniać dużą, wybieloną izbę.
Jacek, już teraz jako woźny, boso, w modrych portkach i takimże lejbiku z mosiężnymi guzikami, z czerwoną, spoconą twarzą, którą raz wraz obcierał rękawem, uwijał się za czarnymi kratami, dzielącymi izbę na dwie połowy, i rzucał łbem niby koń, kiej go giez ukąsi, bo płowe włosy spadały mu grzywą na oczy, to zaglądał ostrożnie do sąsiedniej stancji i potem siadał na chwilę pod zielonym piecem.
A narodu się nawaliło, że ani palca wetknąć, i parli się coraz krzepciej 52 52 coraz krzepciej – coraz silniej (od: krzepki – silny). [przypis edytorski]
na kraty, aż trzeszczały; gwar zrazu cichy podnosił się z wolna, szemrał, przewalał po izbie, huczał czasami, przechodził miejscami w kłótnię, że jakie takie mocne słowo padało coraz gęściej.
Żydzi szwargotali pod oknami, a jakieś baby na głos opowiadały swoje krzywdy i jeszcze głośniej popłakiwały, ale nie można było rozeznać, kto i gdzie, bo ciasnota była i głowa przy głowie, jako ten zagon pełen maków czerwonych i kłosów żytnich, co go to wiater żenie, a on się zakolebie i gwarzy, i szumi, a potem staje równo kłos przy kłosie. To znowuj Jewka, dojrzawszy Borynę wspartego o kraty, jęła dogadywać i wykrzykiwać na niego, że zeźlony odrzekł ostro:
– Zamilknij, suko, bo ci gnatki porachuję, że rodzona nie pozna.
A na to Jewka rozsrożona nuż pazury wyciągać i drzeć się do niego przez gęstwę ludzką, aż jej chustka spadła z głowy i dzieciak się rozkrzyczał, że nie wiada, na czym by się skończyło, gdy naraz Jacek się zerwał, otworzył drzwi i krzyknął:
– Cichojta, ścierwy, bo ano sąd idzie!…
Jakoż i sąd wszedł; najpierw gruby, wysoki dziedzic z Raciborowic, a za nim dwóch ławników i sekretarz, który usiadł przy bocznym stoliku pod oknem i rozkładał papiery a patrzył na sędziów, jak stanęli przy wielkim stole, okrytym czerwonym suknem, i nałożyli złote łańcuchy na grube karki…
Cicho się zrobiło, że słychać było tych, co na ulicy pod oknami gwarzyli.
Dziedzic rozłożył papiery, chrząknął, spojrzał na sekretarza i grubym, donośnym głosem oznajmił, że sądy się rozpoczynają.
Potem sekretarz przeczytał sprawy na dzień dzisiejszy, coś szepnął pierwszemu ławnikowi, ten oddał to siędziemu, który kiwnął głową potakująco.
Sądy się rozpoczęły.
Pierwsza szła sprawa ze skargi strażnika na jakiegoś łyczka o nieporządki w podwórzu.
Skazany zaocznie.
Potem o pobicie chłopaka za wypasanie końmi koniczyny.
Pogodzili się – matka dostała pięć rubli, a chłopak nowe portki i lejbik.
Sprawa o woranie się 53 53 woranie się – zaoranie kawałka cudzego pola. [przypis edytorski]
.
Odłożona z braku dowodów.
Sprawa o kradzież leśną w borze sędziego; stawał rządca – oskarżeni chłopi z Rokicin.
Skazani na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie.
Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji.
I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość, bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał:
– Cichojta, cichojta, bo tu sąd, nie karczma.
I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał.
Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć, aż sędzia polecił otworzyć okna.
Teraz szła sprawa Bartka Kozia z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek itd.
– Świadkowie czy są? – zapytał ławnik.
– Jesteśmy! – zawołali chórem.
Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny.
– Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę.
Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera.
– Cichojta, ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! – krzyknął Jacek, wpuszczając go.
– Wy Bartłomiej Kozioł?
Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywiał mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki.
– Wy Bartłomiej Kozioł? – zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał.
– Dyć juści, on ci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! – piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty.
– A wy czego?
– Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła – i kłaniała się ręką do ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski.
– Świadkujecie?
– Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się…
– Woźny, wyrzuć ją za kratę.
– Wychodźta, kobieto, bo nie la was tu miejsce… – Chwycił ją za ramiona i pchał zadem.
– Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład… – krzyczała.
– Wychodźta, póki po dobremu – i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała.
– Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł, a usłyszy!
Zaczęło się wreszcie badanie.
– Jak się nazywacie?
– Hę?… a, przezywam?… Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą…
– Głupiś. Jak się nazywacie? – indagował nieubłaganie sędzia.
– Bartek Kozioł, prześwietny sądzie – rzuciła żona.
– Ile lat?
– Hę?… a, lat?… bo ja to pomnę! Matka, wiele to ja mam roków?…
– Pięćdziesiąt i dwa, widzi mi się, będzie na zwiesnę.
– Gospodarz?…
– I… trzy morgi piachu i ten jeden krowi ogon… sielny 54 54 sielny – silny, potężny, wielki; tu: ironicznie. [przypis edytorski]
gospodarz.
– Był już karany?
– Hę?… karany?…
– Czy siedzieliście w kozie?
– To niby w kreminale?… karany?… Matka, byłem to w kreminale, hę?…
– A byłeś, Bartku, byłeś, a to cię te ścierwy dworskie o to zdechłe jagniątko…
– Juści, juści… na paśniku znalazłem zdechłe jagnię… wzionem, co miały psy rozwłócyć… poskarżyły, przysięgły, com ukradł, sąd przysądził… wsadziły mę i siedziałem… Niesprawiedliwość jest ino, niesprawiedliwość… – mówił głucho i obzierał się nieznacznie na żonę.
– Oskarżeni jesteście o kradzież maciory Marcjannie Pacześ! Wzięliście ją z pola, zagnali do domu, zarżnęli i zjedli! Co macie na swoją obronę?…
– Hę? Zjadłem! Żebym tak Boga przy skonaniu nie oglądał, że nie zjadłem… Moiściewy, zjadłem!… o świecie, świecie rodzony, ja zjadłem! – wołał żałośnie.
– Cóż macie na swoją obronę?
– Obronę?… miałem to co rzec, matka?… Juści, baczę; niewinowatym, świni nie zjadłem, a Marcjanna Dominikowa, na ten przykład, szczeka bele co, kiej ten pies, że ino chycić za ten paskudny pysk a sprać… a…
Читать дальше