Hotel pod Srebrnym Lwemzajmuje plac bardzo głęboki. Fasada ma wprawdzie tylko trzy czy cztery okna na przedmieście Saint-Denis, ale za to w długim dziedzińcu, na którego końcu są stajnie, mieści się cały dom przylegający do muru sąsiedniej posiadłości. Wejście tworzyło rodzaj korytarza, w którym mogły stać dwa lub trzy powozy. W r. 1822, biura wszystkich przedsiębiorstw pomieszczonych pod Srebrnym Lwemprowadziła żona oberżysty, która miała tyle ksiąg, ile było linii, przyjmowała pieniądze, zapisywała nazwiska i składała poczciwie paczki w swej olbrzymiej kuchni. Podróżni zadowalali się tą patriarchalną swobodą. Skoro przybyli za wcześnie, siadali pod okapem obszernego komina lub też wystawali w bramie lub wreszcie udawali się do Kawiarni trybunalskiej, stanowiącej narożnik ulicy tej nazwy, równoległej do ulicy d'Enghien, od której dzieli ją tylko kilka domów.
W pierwszych dniach jesieni, w sobotę rano, Pietrek, z rękami wsadzonymi w kieszenie przez dziury w swojej bluzie, siedział pod bramą Srebrnego Lwa, skąd było widać w amfiladzie kuchnię, dalej zaś długi dziedziniec, na którego końcu rysowały się czarno stajnie. Dyliżans do Dammartin właśnie wyjechał i ruszył ciężko za dyliżansami Touchard. Było już po ósmej. Pod ogromną sienią, nad którą istnieje na długim szyldzie napis: Hotel pod Srebrnym Lwem, stajenni oraz parobkowie obsługujący dyliżanse spoglądali na powozy ruszające z miejsca w tempie, które tak myli podróżnych, budząc w nich nadzieję, że cały czas konie będą szły tym krokiem.
– Zaprzęgamy, panie starszy? – spytał Pietrka stajenny, kiedy już nie było widać nic.
– Kwadrans na dziewiątą, a nie widzę jeszcze ani źdźbła pasażera – odparł Pietrek. – Gdzie oni się zaszyli? Ale możesz zaprzęgać. I pakunków też nie ma. Kroć diasków! Tamtennie będzie wiedział, gdzie wetkać swoich pasażerów dziś wieczór, śliczna pogoda, a ja mam całej parady zapisanych czterech. To mi ładna gratka na sobotę! Zawsze tak, kiedy człowiekowi potrzeba pieniędzy! Cóż za pieskie rzemiosło! Co za psie rzemiosło!
– Gdybyście ich mieli, gdzieżbyście ich pomieścili, skoro mamy dziś tylko kukułkę? – rzekł stajenny, starając się uspokoić Pietrka.
– A mój nowy powóz? – rzekł Pietrek.
– To on istnieje? – spytał gruby Owerniak 14 14 Owerniak – mieszkaniec Owernii a. osoba pochodząca z Owernii (fr. Auvergne ), górzystego, uzdrowiskowego regionu w centralnej Francji. [przypis edytorski]
, pokazując w uśmiechu zęby białe i szerokie jak migdały.
– Stary niedojdo, potoczy się jutro, w niedzielę, i trzeba nam będzie osiemnastu pasażerów.
– A, ba! Ładny powóz to zagrzeje cały interes – rzekł stajenny.
– Powóz takuteńki jak ten, co jeździ do Beaumont! Ale! Nowiusienieczki! Malowany czerwono i złoto, tak że Touchardów szlak trafi ze złości! Trza mi będzie trzy konie. Znalazłem konika do pary z kasztanem, a Sarenka pójdzie gracko na przyprzążkę. No, dalej, zaprzęgaj – rzekł Pietrek, który spoglądał ku bramie Saint-Denis, ładując tytoń do krótkiej fajeczki. – Widzę tam jakąś paniusię i młodego pana z paczkami pod pachą, szukają Srebrnego Lwa, bo ani nie spojrzą na kukułki. Oho! Zdaje mi się, że ta paniusia to stara znajoma!
– Częstoście zajechali pełno, ruszywszy z domu pusto – rzekł stajenny.
– Ale pakunków nie ma! Kroćset kartaczy! Cóż za los!
I Pietrek usiadł na jednym z ogromnych słupów, chroniących mur od uderzeń osi, ale usiadł z miną niespokojną i zadumaną, która nie była mu zwyczajną. Ta rozmowa, nieznacząca na pozór, poruszyła okrutne troski skryte w głębi Pietrkowego serca. A co mogło mącić serce Pietrkowe, jeśli nie piękny wehikuł? Paradować na gościńcu, iść o lepsze z Touchardami, rozszerzyć swój interes, wozić pasażerów winszujących mu wygód postępowej lokomocji, miast słuchać ich ustawicznych wymówek za jego pudło, taka była chwalebna ambicja Pietrkowa. Otóż woźnica z Isle-Adam, uwiedziony żądzą zakasowania swego kolegi, doprowadzenia go może do tego, aby mu kiedyś wyłącznie zostawił linię Isle-Adam, przeliczył się z siłami. Zamówił w istocie pojazd u Farry, Breilmann i C-ie, powoźników, którzy właśnie wprowadzili angielskie resory w miejsce dawnej mechaniki francuskiej, ale ci nieufni i twardzi fabrykanci nie chcieli wydać dyliżansu inaczej niż za gotowiznę. Niezbyt kwapiąc się do fabrykacji pojazdu trudnego do ulokowania, gdyby im został, roztropni kupcy przystąpili do niego dopiero po wpłacie dwóch tysięcy franków, uskutecznionej przez Pietrka. Aby uczynić zadość sprawiedliwym wymaganiom fabrykantów, ambitny woźnica wyczerpał wszystkie środki i wszelki kredyt. Żona jego, teść i przyjaciele upuścili sobie krwi. Oglądał właśnie ten wspaniały dyliżans wczoraj u malarza, tylko go zaprzęgać! Ale, aby go zaprząc, trzeba było spłacić resztę. Otóż, Pietrkowi brakowało tysiąca franków! Zalegając u oberżysty z komornym, nie śmiał go prosić o pożyczenie tej sumy. Z braku tysiąca franków, narażał się na stratę dwóch tysięcy zadatkowanych z góry, nie licząc pięciuset franków – cena nowego Kasztana – oraz trzystu franków za nową uprząż, na którą uzyskał trzy miesiące kredytu. I oto, party wściekłością rozpaczy oraz szaleństwem próżności, upewniał przed chwilą, że jego nowy dyliżans ruszy w drogę jutro, w niedzielę. Dając tysiąc pięćset franków na dwa tysiące pięćset, miał nadzieję, że rozczuleni fabrykanci wydadzą mu powóz, ale po trzech minutach dumania, wykrzyknął głośno:
– Nie, to skończone psy, kutwy bez sumienia! A gdybym się zwrócił do pana Moreau, rządcy z Presles, to taki poczciwy człowiek? – rzekł do siebie uderzony nową myślą. – Wziąłby może ode mnie półroczny weksel.
W tej chwili lokaj bez liberii, niosący skórzaną walizkę, przybyły z biura Touchardów, gdzie nie znalazł miejsca do Chambly na pierwszą po południu, rzekł do woźnicy:
– To wy jesteście Pietrek?
– Wedle czego? – rzekł Pietrek.
– Jeżeli możecie zaczekać mały kwadransik, zabierzecie mojego pana: inaczej odniosę jego walizę i będzie musiał jechać dorożką.
– Zaczekam dwa, trzy kwadranse i oko, mój chłopcze – rzekł Pietrek zerkając na ładną, skórzaną walizkę, zamkniętą na mosiężny zamek z herbem na wierzchu.
– Dobra! Więc bierzcie – rzekł lokaj, zrzucając z ramienia walizkę, którą Pietrek uniósł, zważył, obejrzał.
– Masz – rzekł do stajennego – zawiń to dobrze w siano i załaduj do paki z tyłu. Nie ma nazwiska – dodał.
– Jest herb jego ekscelencji – odparł lokaj.
– Ekscelencji? Taka parada? Chodźcież na kieliszeczek – rzekł Pietrek, mrugając okiem i kierując się do Kawiarni trybunalskiej, dokąd pociągnął lokaja. – Chłopiec, dwa absynty! – zawołał wchodząc. – …któż to jest wasz pan i dokąd się udaje? Nigdy go nie widziałem – spytał Pietrek, trącając się ze służącym.
– I nie dziwota – odparł lokaj. – Mój pan jeździ do was tylko raz na rok i to zawsze powozem. Woli dolinę Orge, gdzie ma najpiękniejszy park w okolicach Paryża, istny Wersal, dobra rodzinne, od nich ma nazwisko. Nie znacie pana Moreau?
– Administratora z Presles?
– Właśnie. Więc pan hrabia jedzie na dwa dni do Presles.
– A! Będę wiózł pana hrabiego de Sérisy – wykrzyknął.
– Tak, mój chłopcze, tylko tyle. Ale baczność! Rozkaz. Jeżeli macie kogo z tamtych stron w dyliżansie, nie wymieniajcie pana hrabiego, chce podróżować kognito 15 15 kognito – zniekształcone łac. incognito (od łac. incognitus : nieznany), tj. bez ujawniania swojej tożsamości, umyślnie zachowując anonimowość, pozostając nierozpoznanym. [przypis edytorski]
, zalecił mi to wam powiedzieć, obiecując dobry napiwek.
Читать дальше