Tauha nie docenił jednak ani mego zwycięstwa nad orłem, ani nie wziął zbyt poważnie moich słów. Pysk opadł mu na przednie łapy i, jeszcze nim wypowiedziałem ostatnie zdanie — spał. Nie miałem mu tego zbytnio za złe. Dzień był piękny, świat był piękny, czekała mnie nagroda ze strony Owasesa. Szedłem przez plac w kierunku jego namiotu, starając się nie zerkać na boki i skryć radość rozpalającą się we mnie coraz szerzej, jak płomień zeschłego jałowca.
Owases czekał na mnie u wejścia do namiotu. Ujął mnie przyjaźnie za ramię i wprowadził do środka. Byłem tu po raz pierwszy i z nabożeństwem rozglądałem się dokoła — namiot pełen był niedźwiedzich, wilczych i jelenich czaszek, pięknej starej broni, tomahawków o rzeźbionych rękojeściach, sczerniałych od starości łuków, dzid zdobionych piórami, skór lśniących i gładkich, czarodziejskich znaków chroniących przed złymi duchami.
Na rozkaz nauczyciela usiadłem na jednej ze skór niedźwiedzich, on przysiadł naprzeciw mnie, podłożył pod plecy miękkie oparcie i rozpalił małą fajeczkę. W końcu podniósł rękę na znak, bym rozpoczął swą opowieść.
Wojownicy szanują swoje słowa. Nie usłuchałem więc natychmiast rozkazu i nie zacząłem trzepać językiem jak wracające znad rzeki dziewczęta. Przymknąwszy oczy przypominałem sobie podchodzenie królika, nagły atak orła, bieg swojej strzały.
W końcu zacząłem mówić — ale wpierw zacząłem wychwalać, jak wypadało gościowi w namiocie Owasesa, jego własne, wielkie myśliwskie czyny, czaszki zabitych zwierząt, jego sławną walkę z szarym niedźwiedziem, jego mądrość nauczyciela. Stary słuchał z opuszczonymi powiekami bez ruchu, bez słowa, chwilami mogło się wydawać, że śpi, gdyby nie to, że dym z fajeczki nieustannie wznosił się drobnymi kłębkami. Podniósł powieki dopiero wtedy, gdy zacząłem opowiadać o chwili, w której dojrzałem swego królika na zboczu Skał Skaczącej Kozy, i od tego momentu nie odwrócił na chwilę nawet oczu, choć czasami słowa więzły mi w gardle. Jeśli nawet bym chciał cokolwiek dodać, cokolwiek przesadzić, dać do zrozumienia, że właśnie nie na królika, lecz na orła polowałem, nie potrafiłbym tego uczynić. Nie mogłem oderwać wzroku od czarnych, lśniących źrenic Owasesa. Mówiłem coraz cichszym głosem, słowa padały coraz wolniej. Gdy skończyłem, czułem się słaby i znużony jak po długiej drodze bez jedzenia i napoju — cały mój wielki męski czyn wydawał mi się teraz błahostką niegodną uwagi. Ale Owases wstał i na jego twarzy ujrzałem rzadkiego gościa — uśmiech. Pochylił się ku mnie, położył rękę na moich wspartych o kolana dłoniach.
— Moje oczy — rzekł — są szczęśliwe, że mogą patrzeć na dzielnego syna Leoo-karko-ono-ma.
Serce moje śpiewało triumfalną pieśń.
— Ojciec mój — odparłem z dumą — pochodził z rodu Tecumseha.
— Tecumseh — skinął głową Owases — był wielkim wojownikiem. Był największym z wodzów naszego plemienia. Tak jak Pontiac, prowadził wojowników do zwycięskich bitew, myśliwców na wielkie łowy, starców na mądre narady. Jego głosu słuchały wszystkie plemiona i kiedy żył, cień klęski nie padał na ścieżki wojowników, a szczęście było gościem każdego szczepu. Kiedy zginął, w każdym namiocie śpiewano o nim żałobne pieśni.
I tu nagle Owases, który nigdy bez potrzeby nie uczynił szybszego kroku, nie skrzywił warg i nie podniósł głosu, zerwał się nagle i zacisnął pięści. Jego głos dudnił teraz jak echo nadchodzącej burzy.
— Tecumseha, dziada twojego ojca, zabili biali. Z jego skóry uczynili sobie pasy do ostrzenia noży. Jego ciała nie pozwolili pochować w Dolinie Śmierci, aby duch wielkiego wodza nie odnalazł drogi do Krainy Wiecznego Spokoju. Zaprosili go na wielką naradę, aby wypalić z nim fajkę pokoju, a on zamiast słowa pokoju spotkał śmierć.
Nie śmiałem się odezwać, nie śmiałem nawet szepnąć. Ale gniew Owasesa i mnie podnosił włosy na głowie, biegł szybkimi dreszczami po plecach. Wojownik umilkł dysząc ciężko, w końcu usiadł naprzeciw mnie i powiedział zmęczonym głosem:
— Tecumseh jest w Krainie Wiecznego Spokoju. Z dumą zawsze patrzył na twego ojca. Dziś pierwszy raz patrzy na ciebie. Dla naszych plemion nastały dni bez słońca. Białych jest więcej niż liści w puszczy. Silniejsi są od nas, wszystkich plemion i szczepów. Ale każdy chłopiec, który wstępuje na ścieżki mężczyzny, to nowa kropla krwi w naszych żyłach. Uczyniłeś dzisiaj to. Niech twoja stopa nigdy nie zbłądzi na ścieżce wojowników.
Nikt jeszcze i nigdy nie powiedział mi takich słów. Powinienem był być szczęśliwy. Nie byłem jednak.
Tego dnia nie chciałem już słuchać niczyjego głosu. Nawet głosu Skaczącej Sowy, nawet szczekania Tauhy. Uciekłem z osady, by skryć się przy Skale Milczącego Wojownika. Wspiąłem się na jej ścianę, przysiadłem na wysokiej półce tuż nad wodną głębią. Patrzyłem na puszczę, wierzchołki drzew pochylały się pod stopami nadchodzącego północnego wiatru. Oto była moja puszcza, mój przyjaciel i mój dom.
Kiedyś przez jej ścieżki przebiegał dziad mego ojca, wielki Tecumseh. Na echo jego głosu szare niedźwiedzie kuliły się niczym małe szczenięta i bledli najgroźniejsi wrogowie. Jak zginął Tecumseh? Widziałem przed swymi oczami ugodzonego strzałą wielkiego orła, który unosi w górę zakrzywiony dziób i nie chyli głowy przed ciosem. Łzy piekły mi oczy. Północny wiatr pędził niskie czarne chmury, słońce opadło za puszczę.
Dopiero w pełnym zmroku posłyszałem gdzieś blisko siebie uparte hukanie puszczyka, głos, jakim często przywoływaliśmy się ze Skaczącą Sową. Zsunąłem się ze skały i z mroku wyskoczył ku mnie cień przyjaciela.
— Czemu mój brat nosi smutek na sercu? — szeptał Sowa gorąco. — Czy Sowa przestał już być twym przyjacielem?
Nie umiałem zachować się jak mężczyzna. Pochwyciłem go w ramiona. Umilkł zdumiony. Ja zaś tłumaczyłem szybkimi słowami:
— Nie, Sowo. Jesteś dla mnie tym, czy dla orła powietrze. Uszy moje są zawsze otwarte, gdy do mnie mówisz, Sowo. Ale dziś słońce dla mnie nie świeci, choć zabiłem wielkiego orła. Jestem smutny, Sowo.
Przyjaciel chwilę jeszcze milczał, łagodnie zdjął moje dłonie ze swych ramion. Widziałem, że się uśmiechnął.
— Owases — powiedział — pozwolił nam w nagrodę wyjechać dziś nocą na ryby. Porzuć swój smutek.
Czy opowiedzieć mu o Tecumsehu? Nie. Niech przynajmniej jego myśli nie mąci gorycz i gniew, które są słabe jak ramiona małych chłopców. Skinąłem więc tylko głową i pobiegłem za nim.
A zresztą — wiosenny deszcz, dziewczęcy płacz i chłopięcy smutek są krótsze od lotu jaskółki. Kiedy dobiegliśmy do brzegu rzeki, na którym leżały kanoe, nasze czółna, śmiałem się już jak Sowa i chełpiłem się swym porannym zwycięstwem. Sowa przyniósł nasze łuki i strzały, mały zapas jedzenia, mogliśmy więc od razu wyruszyć. Owases pozwolił wziąć nawet swoje własne kanoe. Zepchnęliśmy je więc na spokojny przybrzeżny nurt.
Płynęliśmy pod prąd, szybko pracując wiosłami, trzymając się wewnętrznej strony zakrętu. Tu trzeba było szczególnie uważać, bo szybka fala mogła znieść nas pod przeciwległy brzeg, na ostre skały. Pracowaliśmy więc uparcie i w milczeniu, póki nie minęliśmy zakrętu rzeki i póki czółno nie poczęło ciąć swym dziobem cichej tafli szeroko rozlanej znów rzeki.
Wysoki las schodził tu do samych brzegów. Mijaliśmy wydeptane w gęstym poszyciu ścieżki wodopojów. W nocnej ciszy słyszeliśmy czasem szelest przebiegających przez przybrzeżne zarośla zwierząt. Nasze wiosła cięły wodę bez szmćru, nietrudno więc było rozróżnić biegnący tuż przy ziemi lisi krok, nieco szybszy i głośniejszy bieg wilka czy ciężki tupot łosich racic. Tuż za jednym z zakrętów trafiliśmy na całą rodzinę szopów-praczy, małych śmiesznych zwierzątek, które każdy kęs swojej strawy uważnie płuczą przed jedzeniem w wodzie. Spłoszył je dopiero nasz głośny śmiech.
Читать дальше