— Jestem Żółty Mokasyn — powiedział. — Przysłał mnie tu Wysoki Orzeł, abym odszukał jego najmłodszego syna.
Serce zabiło mi gwałtownie. Wystąpiłem z kręgu chłopców i podnosząc dłoń do góry odezwałem się:
— Ja jestem Uti, syn Wysokiego Orła. Z czym przysłał mój ojciec wielkiego wojownika, Żółtego Mokasyna?
Byłem wprawdzie małym chłopcem, ale moje słowa na pewno spodobały się przybyszowi. Uśmiechnął się lekko i pochylił ku mnie.
— Żółty Mokasyn — mówił — nie żałował swego konia i gnał do obozu Młodych Wilków przez dzień i przez noc, aby synowi Wysokiego Orła przekazać ojcowski podarunek.
I wtedy, w tej szczęśliwej chwili, rzucił wodze luzaka w moje ręce! To był mój koń! Mój pierwszy koń!
Żółty Mokasyn odjechał już w stronę namiotu Owasesa, a ja ciągle jeszcze stałem nieruchomo, dzierżąc wodze mustanga w swojej dłoni i dławiąc w gardle zarówno chęć do śmiechu, jak do płaczu i krzyku z radości. Stojący wokół mnie rówieśnicy też milczeli w nabożnym zdumieniu.
Mój koń! Był to zwykły mustang indiański. Nic w nim nie było pięknego — nic takiego, co by mogło porwać ludzkie oczy pięknością linii i rysunku. Ale dla mnie to był najwspanialszy koń świata. Wydał mi się nie koniem, lecz ptakiem ściglejszym, bystrzejszym i wytrzymalszym niż wszystkie, jakie dotychczas widziałem. Istotnie — nie był zbyt piękny. Zwiesił nisko duży, ciężki łeb i stał spokojnie na krótkich, silnych nogach o kolanach nieco zwróconych ku środkowi. Ale każdy znawca indiańskich koni potrafiłby go docenić. Pod długą sierścią rysowały się silne mięśnie wytrzymałego szybkobiegacza, szeroka pierś świadczyła o regularności oddechu, a długi tułów o łagodnym, falistym galopie.Oczywiście zapomnieliśmy o naszych ogniskach. Wiodłem konia ku rzece, a za mną wszyscy Uti, bardziej zachwyceni niż zazdrośni, szli, by pomóc mi w kąpieli wierzchowca. Wiedzieli bowiem, że choć to mnie ofiarował go ojciec, jednak żadnemu z nich nie odmówię, jeśli zechce wypróbować mego konia. Mustang był spokojny i łagodny. Stał w wodzie rżąc z cicha, gdy masowaliśmy go miękkimi gałązkami wierzby. Miał wielkie, mądre oczy i aksamitne chrapy. Tuliłem do nich twarz tak czule, jak tuliłem niegdyś policzek do matczynej ręki. To był nasz koń!
Gdy wysechł, poczęliśmy go stroić wplatając w grzywę i ogon najpiękniejsze, jakie każdy z nas miał, pióra. I wkrótce nasz koń był strojniejszy niż konie wszystkich wojowników z osady Młodych Wilków — przypominał bardziej wierzchowca jakiegoś wielkiego wodza niż jedynego konia wielu małych Uti.
Szybko sprawdziliśmy, co on umie. Ojciec zadbał o to, by dać w nasze ręce mądrego przyjaciela. Koń był ujeżdżony, znakomicie, nie mieliśmy żadnego kłopotu z dosiadaniem go. Na gwizd kładł się na ziemi, potem znowu na gwizd podnosił się, zmieniał krok i kierunek za delikatnym dotknięciem dłoni, galop miał miękki i długi, a na jego grzbiecie mieściło się bez najmniejszego trudu aż trzech znakomitych jeźdźców z wioski Młodych Wilków.
Właśnie zachodziło słońce, gdy na strojnym koniu, otoczony przez rówieśników, w blasku czerwonych i złotych promieni podjechałem pod namiot Tanto, by przed bratem pochwalić się swą dumą i radością. Tanto obejrzał dokładnie konia kiwając z uznaniem głową, potem dosiadł go i zmieniając krok do galopu okrążył Plac Wielkiego Ogniska. Osadził go przed nami w pełnym biegu, tak że rozwierzgane kopyta ujrzeliśmy tuż nad głową.
Tanto uśmiechnął się.
— Dobry koń — rzekł. — Szanuj go, a będziesz miał w nim przyjaciela, który ciebie uszanować potrafi.
Zniknął na chwilę we wnętrzu namiotu i wyniósł skórę wilczą oraz parę strzemion. Narzucił je na grzbiet mego konia. O, jakże byłem bogaty!
— Przyjmij ten dar — mówi Tanto — od swego brata i niech ci Wielki Duch pomoże w twoim młodym życiu. Jutro, nim słońce wzejdzie nad czubki drzew — wskazał na buki po wschodniej stronie — bądź u mnie, a tymczasem niech koń twój się pasie razem z końmi innych wojowników.
Na długo przed oznaczoną porą byłem u brata. Z kilku namiotów dym unosił się w niebo cienką a prostą smugą, obfita rosa i spływająca ku rzece mgła zapowiadały jasną pogodę. Wysoki krzyk ptaków niósł się w czystym powietrzu od strony lasów. Lekki wiatr pachniał żywicą i leśnymi ziołami.
A ja byłem szczęśliwy. Dobry stał się dla mnie Miesiąc Jagód. Odniosłem zwycięstwo nad jeziorem u Czerwonego Kanionu. Pochwalili mnie Owases i Tanto. Ojciec przysłał wspaniałego konia, a dziś po raz pierwszy mój starszy brat miał mnie zabrać ze sobą do puszczy. Czekając nań biegałem wkoło namiotu jak młody pies, krzycząc o łowach, na które się wybieram, wymachując z radością rękami. Biegałem tak nieprzytomnie, że wpadłem na wojownika Czarną Rękę, który wracał z nocnych łowów i niósł na ramieniu dziką kozę. Wpadłem nań tak gwałtownie, że omal nie zbiłem go z nóg i od razu przekonałem się, że Czarna Ręka ma bardzo ciężką rękę. Zabolało, ale ani wojownik, ani ja nie utraciliśmy z tego powodu humoru.
Czarna Ręka uśmiechnął się nawet:
— Wielki z ciebie myśliwy, Uti. Radziłbym ci jednak zabrać z sobą broń. Zwierzęta wracają teraz z nocnych łowów do legowisk i co zrobisz, kiedy spotkasz wilka samotnika?
— Nie przelęknę się, Czarna Ręko. A zresztą jedzie ze mną do lasu Tanto, mój brat. I zbyt wielkim jest on myśliwym, aby obawiać się mohekoos.
— Tanto jest dzielnym młodzieńcem — przyznał Czarna Ręka. — Ale i największy myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach. Bo każdy wielki błąd jest zarazem błędem ostatnim. Kto zrobi błąd, zatańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Tam — wskazał szare pasmo widnokręgu. — Obyśmy się spotkali tam jak najpóźniej. Młody Wilku.
Czarna Ręka odszedł mrucząc jeszcze coś do siebie, a ja oczywiście nie wierzyłem jego słowom. Był to zbyt piękny dzień, by wysłuchiwać słów rozwagi. Nadal biegałem wokół namiotu brata, śpiewając piosenkę o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich dniach, o drodze przez puszczę, zwycięskiej bitwie i polowaniu, które nas czeka.
Widok Tanto trochę mnie rozczarował. Brat prócz siekiery i noża myśliwskiego nie miał żadnej broni, a mnie dał tylko worek z koźlej skóry. Z tego zaś, że nie wziął żadnych zapasów, wywnioskowałem, że nie czeka nas żadna wielka wyprawa, że udajemy się w niedaleką bardzo drogę. Nie wypadało mi pytać, choć ciekawość męczyła nieznośnie, ale gdy wioska skryła się za drzewami, Tanto sam odezwał się:
— Znalazłem pszczoły. Idziemy po miód dla mego brata i jego przyjaciół.Teraz rozczarowanie walczyło o lepsze z radością. Marzyłem wprawdzie o jakichś wielkich łowach na jelenia, białą kozę czy nawet niedźwiedzia, ale z drugiej strony nic lepszego ponad ciemne plastry miodu nie można było w puszczy znaleźć. Szybko więc pogodziłem się z tym, że jeszcze dzisiaj nie będę wraz z Tanto polował jak wielki myśliwiec, i tylko przełykałem ślinę myśląc o smaku i zapachu, który na nas czeka w leśnej barci. I raz tylko przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie, jak smakuje żądło leśnego ludku, kiedy broni swego miodu. Myśląc o tym szedłem tropem brata, rozglądając się pilnie dokoła. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem: krzak kwanoni, gęsto porosły ciemnymi, podłużnymi jagodami. Tanto usiadł na ziemi, ja zaś zacząłem zrywać jagody. Gdy zebrałem ich dostateczną ilość, obaj natarliśmy ciało ich czerwonym, przenikliwie pachnącym sokiem, którego woń skuteczniej broni przed pszczołami niż jałowcowy dym.
Читать дальше