Nie poruszyła już więcej sprawy „Szkarłatnego Kwiatu”, ani nie pytała o Anglię i po chwili zwróciła rozmowę na sprawy bieżące, na pogodę, ceny wiktuałów i trudności ze służbą od czasu, gdy ją postawiono na równi z chlebodawcami.
Armand spostrzegł niebawem, że palące kwestie dnia, okropność mordów i wir polityki nie przejmowały jej zbytnio. Nie łamała dotąd swej pięknej główki nad zagadnieniami socjalnymi i humanitarnymi, nie miała nawet najmniejszej chęci do rozmyślania nad tym. Będąc artystką do szpiku kości, spędzała młode życie w ciężkiej pracy; starając się dopiąć najwyższej doskonałości w grze, była pogrążona w nauce podczas dnia, a wieczorem usiłowała oddać po mistrzowsku to, czego w dzień się nauczyła.
Sądziła, że nic grozić jej nie mogło, skoro pracowała dla rozrywki publiczności. Temperament artystyczny, oraz otoczenie trzymały ją z dala od polityki. Krwawe sceny na placu Rewolucji przejmowały ją dreszczem w ten sam sposób, co tragedie Racine'a lub Sofoklesa, których uczyła się na pamięć. Miała ten sam rodzaj współczucia dla biednej królowej Marii Antoniny, co dla Marii Stuart, i wylała tyleż łez nad królem Ludwikiem XVI, jak nad Polyeuctem. W ciągu dalszej rozmowy de Batz wspomniał jej o delfinie, ale panna Lange podniosła rękę, jakby chcąc go powstrzymać i rzekła drżącym, wezbranym od łez głosem:
– Nie wspominaj mi o dziecku, baronie de Batz! Cóż mogę uczynić dla niego, ja samotna, ciężko pracująca kobieta? Staram się nie myśleć o nim, gdyż inaczej gotowam znienawidzić własnych rodaków i moja nienawiść odbiłaby się w mojej grze, co byłoby więcej niż szaleństwem – dodała z wielką naiwnością – bo dziecku i tak nie pomogę, a siebie zgubię. Ale czasem zdaje mi się, że umarłabym z radością, wiedząc, iż za tę cenę oddadzą męczeńskie dziecko tym, którzy je kochają. Ale oni nie wezmą mego życia w zamian za jego życie! – dodała, uśmiechając się wśród łez. – Moje życie jest niczym wobec jego życia!
Wkrótce potem pożegnała obu panów. De Batz, uradowany z wieczoru, uśmiechał się z zadowoleniem, a Armand, rozstając się z panną Lange, zatrzymał w swej ręce jak mógł najdłużej dłoń pięknej artystki.
– Wszak odwiedzisz mnie wkrótce, obywatelu St. Just? – spytała.
– Do usług twoich, pani – odrzekł gorąco.
– Jak długo pozostaniesz jeszcze w Paryżu?
– W każdej chwili mogą mnie odwołać.
– W takim razie przyjdź pan jutro. Będę wolna około czwartej po południu, plac du Roule. Nie możesz się pomylić, gdyż każdy wskaże ci dom, w którym mieszka obywatelka Lange.
– Jestem na twoje rozkazy, pani – odparł.
Słowa brzmiały sztywno i ceremonialnie, ale oczy młodzieńca wyrażały niewypowiedzianą wdzięczność i radość.
Rozdział V. Więzienie Temple
Było już około północy, gdy dwaj przyjaciele pożegnali się u drzwi teatru. Nocny chłód owiał ich na progu dusznej sali, obaj otulili się starannie w płaszcze.
Armand więcej niż kiedykolwiek pragnął pozbyć się de Batza. Wywody Gaskończyka irytowały go do najwyższego stopnia i oczekiwał spokojnej chwili, by móc przeżywać w samotności wrażenia ubiegłego wieczora.
Wyrzuty sumienia staczały w jego umyśle zaciętą walkę z urokiem, który rzuciły na niego ciemne oczy dziewczęcia. Przez ostatnie cztery lub pięć godzin Armand postępował wbrew najuroczystszym rozkazom wodza: nawiązał przyjaźń, której stokroć było lepiej nie odmawiać i zawarł znajomość bez upoważnienia „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wszedł na drogę usłaną narcyzami o tak odurzającej woni, że uśpiły niebawem skrupulatne sumienie Armanda.
Nie patrząc w prawo ani w lewo, doszedł do wylotu ulicy Richelieu i skierował się ku swemu mieszkaniu na Montmartre. De Batz, pożegnawszy go, stał chwilę, dopóki nie znikła na zakręcie wysmukła, starannie ubrana postać St. Justa, a potem obrócił się na pięcie i poszedł w przeciwną stronę.
Jego czerwona, ospowata twarz przybrała wyraz ukontentowania i triumfu.
– Tak, mój piękny „Szkarłatny Kwiecie” – syknął przez zęby – chciałeś mieszać się do moich spraw i zdobyć dla siebie i swoich towarzyszy chwałę wydarcia cennej zdobyczy z pazurów tych dzikich bestii. Zobaczymy! Zobaczymy, kto zgrabniejszy: czy francuska łasica, czy angielski lis.
Ominąwszy umyślnie najruchliwszą dzielnicę, zwrócił się ku rzece. Szedł pewnym krokiem, wymachując laską o złotej gałce. Tu ulice były ciche i puste, tylko przez szeroko otwarte drzwi małych szynków dochodził gwar rozmów. Z tych spelunek rozlegały się głośne kłótnie i wrzaski, przerywane prostackimi przekleństwami, które rozbrzmiewały w ciężkim powietrzu, przesyconym dymem i zapachem taniego wina.
De Batz obawiał się, by ten rozpolitykowany motłoch nie wypadł z pięściami na ulicę, jak często bywało. Nie życzył sobie, by go wmieszano w walkę uliczną, która kończyła się zawsze więzieniem i z ulgą minął okolicę Palais Royal, kierując się na lewo, ku pustemu Faubourg du Temple.
Z daleka dochodził przytłumiony odgłos bębnów, ledwo dosłyszalny wśród nocnego wrzenia olbrzymiej stolicy. Rozlegał się on z placu Rewolucji, gdzie kompania gwardii narodowej trzymała straż koło gilotyny. Miarowy głos bębna przypominał wolnemu ludowi Francji, że rewolucja jest zawsze przy pracy i czuwa pilnie dniem i nocą.
Od czasu do czasu ciszę odległych ulic przerywał nagły krzyk przerażenia, szczęk broni, stek przekleństw i wołanie o pomoc. Były to powtarzające się wciąż krótkie tragedie, głoszące o domowych rewizjach, aresztowaniach i rozpaczliwych wysiłkach uwolnienia się, aby żyć choćby jeden dzień dłużej w tych samych warunkach upodlenia i przemocy, aby móc oddychać tym powietrzem, przepojonym krwią i błotem.
De Batz, przyzwyczajony do owych scen grozy, nie zwracał na nie uwagi. Tak często słyszał te złowrogie krzyki, po których następowało śmiertelne milczenie! Dochodziły one z zamożnych domów lub brudnych mieszkań w zaułkach, gdzie padały ofiarą szpiegów ludzkie istoty.
Trzydzieści pięć liwrów za każdą głowę, spadającą do kosza u stóp gilotyny! Trzydzieści pięć sztuk srebra za cenę niewinnej krwi! Każdy jęk, każde wołanie o ratunek znaczyło tyle, co nowa zdobycz i trzydzieści pięć liwrów do rąk Judaszów.
A de Batz szedł niewzruszony tym, co słyszał i widział, wymachując laską z wyrazem triumfu. Na placu de la Victoire natknął się na założony niedawno pod gołym niebem obóz, w którym mężczyźni, kobiety i dzieci pracowali dla zaopatrzenia w broń i ubranie armii republikańskiej, walczącej z całą Europą.
Naród francuski powstał przeciwko tyranii i obozował na placach wielkiej stolicy dniem i nocą, pracując nad zbawczą bronią. A tymczasem dostał się pod jarzmo tyranii o wiele większej i bardziej absolutnej, niż władza despotycznego króla.
Na placu de la Victoire ćwiczono o tej godzinie przy świetle pochodni, przesiąkniętych żywicą, młodych chłopców na żołnierzy. Na pół nadzy, pod ostrym powiewem północnego wiatru, głodni i zsiniali od zimna, dzwonili zębami ze strachu i wyczerpania. Kobiety szyły koszule dla wielkiej improwizowanej armii, wytężając oczy nad ściegami przy migotliwym świetle pochodni, niszcząc płuca i gardło, podrażnione dymem.
Nawet dzieci naprawiały łachmany słabymi, niezgrabnymi paluszkami; wszyscy ci niewolnicy pracowali w nocy, zmęczeni, głodni i zziębnięci, jak tego żądała ojczyzna, wołając: – Ludu francuski! Do broni przeciw tyranii!
A z owej rzeszy ludu nie wyrywała się najmniejsza skarga, czasami tylko cichy szept bólu lub westchnienie natychmiast zdławione. Głuche milczenie panowało w tym zaludnionym obozie, przerywane niekiedy trzaskiem palącej się pochodni lub łopotem płótna w zimnym wietrze. Pracowali bez najmniejszej nadziei zapłaty. Marna strawa, wydarta robotnikom lub drobnym dzierżawcom uciemiężonym tak samo jak oni, była jedynym wynagrodzeniem za trudy. Ani grosza – tylko strach przed grożącą wciąż karą…
Читать дальше