A pomimo wszystkiego Małgorzata siedziała przy nim, trzymała go za rękę i razem patrzyli na błotnistą drogę, przysłuchując się szumowi wiatru i turkotowi karety, jadącej na przedzie. I było coś beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jękach wichru w obnażonych drzewach i w tym krajobrazie błota i rozpaczy pod wiecznie ołowianym niebem.
Rozdział X. Postój w Cr~ecy
– Nie zasypiaj, obywatelu, jesteśmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.
Armand zbudził się. Jechali bez przerwy od Abbeville, skąd wyruszyli o świcie. Kołysanie karety i plusk deszczu uśpiły go prawie.
Chauvelin wysiadł z powozu i podał rękę Małgorzacie. Armand wyprostował zesztywniałe członki i pośpieszył za siostrą. Wciąż ci nędzni żołnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na głowie.
Małe, brudne miasteczko rozciągało się przed nimi. Na nierównym bruku wąskich ulic głębokie kałuże odbijały szare niebo, a dachówki domów błyszczały w zimnym, wietrznym świetle. Oto Cr~ecy! Ostatni postój w podróży, jak powiedział Chauvelin. Gromadka zatrzymała się przed małym, jednopiętrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnącej wzdłuż domu.
Niski, wąski pokój przywitał Armanda i Małgorzatę, gdy przestąpili próg. Na bielonych wapnem ścianach widniały dużymi literami nakreślone słowa: „Wolność, równość, braterstwo”. Wciąż ten sam zaduch, zapach cebuli i spleśniałego sera, wciąż te same twarde, proste ławki wkoło stołu o brudnej podartej serwecie.
Małgorzata była trochę oszołomiona i zmęczona jazdą. Pięć godzin spędziła w zamkniętej karecie, pogrążona w myślach, których nic nie przerywało, chyba szary monotonny krajobraz.
Armand usadowił ją na ławce, a ona oparła się o stół łokciami i ukryła twarz w dłoniach.
– Gdybyż się to już raz skończyło! – jęknęła. – Armandzie, zdaje mi się chwilami, że nie jestem przytomna, że postradałam zmysły. Powiedz mi, czy masz to samo wrażenie co ja?
Siadł przy niej i usiłował rozgrzać jej lodowate ręce.
Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekając na odpowiedź, wszedł Chauvelin.
– Wybacz, lady Blakeney – rzekł grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iż nie ma innego pokoju i tu musi podać wieczerzę; dlatego wszedłem bez pozwolenia.
Choć przemawiał z pozorną grzecznością, ton jego głosu był rozkazujący i bez ceremonii usiadł naprzeciwko Małgorzaty, rozprawiając w dalszym ciągu:
– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi całkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajeździe pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamiętasz go, lady Blakeney?
– Moja siostra jest zmęczona – przerwał mu twardo Armand. – Proszę cię, obywatelu, miej względy dla niej.
– Ależ naturalnie, obywatelu St. Just – zawołał Chauvelin swobodnie. – Myślałem, że te wesołe wspomnienia rozerwą ją nieco. Ale oto zupa – dodał, gdy człowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedł z wazą do pokoju. – Jestem pewien, że w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonałego dania, chwały naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwól trochę zupy.
– Dziękuję, sir – szepnęła.
– Proszę cię, nie odmawiaj, mateczko – rzekł jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe siły dla niego, nie dla mnie.
Zwróciła ku niemu z uśmiechem bladą twarz.
– Spróbuję, kochanie – rzekła.
– Czy zaniosłeś chleb i mięso obywatelom do karety? – zwrócił się Chauvelin do odchodzącego gospodarza.
– Tak – mruknął.
– Postaraj się, by żołnierze dostali dobry obiad, inaczej będzie źle.
– Dobrze – mruknął znów gospodarz, trzaskając za sobą drzwiami.
– Obywatel H~eron nie chce odstąpić na krok swego więźnia – tłumaczył Chauvelin – a teraz, gdy dojechaliśmy do najważniejszego punktu podróży, spożywa razem z sir Percy'm obiad w powozie.
Zjadł zupę ze smakiem, zwracając się wciąż z ugrzecznieniem do Małgorzaty. Przysuwał jej mięso, chleb, masło i obstalował dla niej leguminę. Zdawał się być w najlepszym humorze.
Po obiedzie wstał i skłonił się przed nią głęboko.
– Wybacz, lady Blakeney, ale muszę rozmówić się z naszym więźniem co do dalszej podróży i udać się na posterunek, który znajduje się po prawej stronie miasta. Zamówię tam nowy oddział żołnierzy z pułku kawalerii, stojącego zwykle w Abbeville. Mieli tu robotę w mieście, które jest przesiąknięte zdradą. Muszę zrobić przegląd oddziału i pomówić z sierżantem, naznaczonym na komendanta. Obywatel H~eron pozostawia mnie te inspekcje, bo nie chce tracić z oczu więźnia. Tymczasem odprowadzę cię do powozu, a gdy powrócę, zmienimy wartę i pojedziemy dalej.
Małgorzata miała niepohamowaną chęć zadać mu kilka pytań, dotyczących męża, ale Chauvelin nie czekał. Wypadł śpiesznie z pokoju; Armand i Małgorzata słyszeli, jak wydawał żołnierzom rozkazy.
Gdy wychodzili z zajazdu, usłyszeli drugi powóz, stojący o pięćdziesiąt metrów dalej. Wyprzężono konie, które wiozły ich z Abbeville, i dwóch żołnierzy w podartych koszulach i czerwonych czapkach, nasuniętych na lewe ucho prowadziło dwa wypoczęte konie. Straż przechadzała się wciąż przed powozami. Małgorzata byłaby oddała dziesięć lat życia, by móc pomówić teraz z mężem, popatrzeć na niego i przekonać się, jak się czuje. Przez chwilę przeszła jej przez głowę szalona myśl przekupienia sierżanta podczas nieobecności Chauvelina. Nie miał on wyglądu człowieka złego, a musiał być bardzo biedny, gdyż lud francuski cierpiał wówczas wielki niedostatek, choć bogatych wyzuto ze wszystkiego, a piękne pałace splądrowano, by pomóc rzekomo biednym.
Miała już przemówić, gdy odpychająca twarz H~erona, wstrętniejsza jeszcze teraz wskutek brudnego bandaża, zakrywającego mu czoło, ukazała się w oknie powozu.
Zaklął siarczyście i wrzasnął:
– Co tam robią ci przeklęci arystokraci?
– Wsiadają właśnie do karety, obywatelu – odparł śpiesznie sierżant.
Wepchnięto Armanda i Małgorzatę czym prędzej do powozu. H~eron pozostał w oknie jeszcze przez chwilę. Trzymał w ręku wykałaczkę, którą posługiwał się po sutym obiedzie.
– Jak długo jeszcze będziemy stać w tej dziurze? – zawołał na sierżanta.
– Jeszcze chwileczkę, obywatelu. Obywatel Chauvelin powróci zaraz ze strażą.
Po upływie kwadransa uwagę Małgorzaty zwrócił tętent kopyt końskich na nierównym bruku. Spuściła szybę karety i spojrzała na ulicę. Był to Chauvelin ze swoją nową eskortą.
Zsiadł z konia przed zajazdem. Widocznie wziął na siebie komendę nad ekspedycją, gdyż prawie zupełnie nie porozumiewał się z H~eronem, który, nie mając nic do roboty, klął na ludzi i pogodę lub leżał na pół upity w swej karecie.
Zmiana warty odbyła się spokojnie i w porządku. Nowa eskorta składała się z dwudziestu ludzi, nie licząc dwóch sierżantów i dwóch woźniców na każdym koźle. Na czele pochodu jako straż przednia miała jechać część jeźdźców, potem kareta z Małgorzatą i Armandem otoczona konnymi żołnierzami, a o parę kroków za nią druga kareta z H~eronem i więźniem, strzeżona również przez konną eskortę.
Chauvelin sam doglądał tych przygotowań i wydawał rozkazy sierżantom i woźnicom. Zbliżył się do okna drugiego powozu widocznie celem porozumienia się z H~eronem lub więźniem, gdyż Małgorzata zobaczyła, jak stanął na stopniu i zapisał kilka słów na kartce, którą trzymał w ręku.
Grupka ludzi w podartych bluzach stała w wąskiej ulicy, patrząc tępym wzrokiem na żołnierzy, powozy i obywateli w trójkolorowych szarfach. Widzieli już nieraz arystokratów, eskortowanych do Paryża i więźniów, wysyłanych do Amiens, toteż blada twarz Małgorzaty nie przejmowała ich zbytnio. Palili tytoń lub rozmawiali między sobą, oparci o drewnianą werandę. Małgorzata zadawała sobie pytanie, czy żaden z nich nie miał żony, siostry, matki lub dziecka i czy wszelka litość w tych biedakach zamarła z nędzy i strachu?
Читать дальше