– To małe szczenię więcej sprawia kłopotu niż można znieść.
Chłopiec mało zwracał uwagi na brutalne wyzwiska, którymi obrzucał go Simon. Stał spokojnie w kącie pokoju, zaciekawiony widokiem de Batza, którego nie znał. De Batz zauważył, że dziecko miało wygląd dobrze odżywionego. Miało na sobie wełnianą ciepłą koszulę, sukienne spodnie, grube pończochy i buciki, ale ubranie było brudne, jak również ręce i twarz. Złote loki, gładzone niegdyś wypieszczoną ręką młodej królowej, zwisały w nieładzie koło drobnej twarzyczki, z której dawno już zniknął wszelki ślad godności osobistej.
Ludwik XVII nie robił wrażenia dziecka katowanego, choć plecy jego często uginały się pod razami okrutnego opiekuna; bladą jego twarzyczkę cechowała raczej bierna obojętność i odpychająca chęć przypodobania się.
Gdy H~eron rozmawiał z Simonem, kobieta zawołała chłopca. Zbliżył się do niej bez najmniejszego strachu. Podniosła róg brudnego, ostrego fartucha i wytarła mu usta i twarz.
– Nie mogę utrzymać go w czystości – rzekła, jakby dla uniewinnienia się, spoglądając na de Batza. – A teraz zachowaj się jak przystało na grzecznego chłopca – dodała – zwracając się do delfina – wypij lekarstwo i zmów pacierz, aby ucieszyć „mamę”. Potem pójdziesz do łóżka.
Wzięła ze stołu szklankę, napełnioną bezbarwnym płynem, który de Batz wziął w pierwszej chwili za wodę i przytknęła ją do ust dziecka.
Odwróciło głowę i zaczęło płakać.
– Czy lekarstwo bardzo niedobre? – spytał Gaskończyk.
– Mój Boże! Ależ nie, obywatelu, to najlepsza wódka, jaką można dostać – zawołała kobieta. – Kapet ją bardzo lubi, prawda? Ona dodaje ci humoru i śpisz po niej lepiej. Wczoraj wychyliłeś chętnie całą szklankę, więc i dziś uczynisz to samo. Wiesz dobrze, że „papa” gniewa się, gdy nie wypijesz przynajmniej pół szklanki – dodała, zniżając głos.
Dziecko wzbraniało się jeszcze przez chwilę, ale w końcu doszło widocznie do przekonania, że rozsądniej będzie nie upierać się dłużej i wzięło szklankę z rąk pani Simon. A wtedy de Batz ujrzał potomka Ludwika XVI pijącego wódkę na rozkaz żony prostego szewca, którą nazywał imieniem najświętszym i najdroższym dla każdego dziecka.
De Batz, choć nie był idealistą, odwrócił się ze wstrętem.
Simon przyglądał się tej scenie z widocznym zadowoleniem. Chichotał z ukontentowania i błysk triumfu zaświecił w jego wyłupiastych oczach.
– A teraz, mój mały – rzekł jowialnie – chcę, by obywatel usłyszał twój pacierz.
Skinął na Gaskończyka, aby i on wziął udział w mającym nastąpić przedstawieniu. Wyciągnął z kąta pokoju zatłuszczoną czapkę, ozdobioną trójkolorową kokardą i brudną podartą chorągiew, która niegdyś była biała, z wyhaftowanym złotym kwiatem lilii. Wsadził czapkę na głowę dziecka i rzucił chorągiew na ziemię.
– Twój pacierz, Kapet! – zawołał chichocząc.
Jego ruchy były rubaszne – silił się widocznie na najjaskrawsze prostactwo. Obijał się o meble, chodząc po pokoju, kopał nogą krzesła, stojące mu na drodze. De Batz pomyślał mimo woli o ciszy salonów wersalskich, o całych zastępach wytwornych dam, opiekujących się niegdyś dzieckiem, które stało teraz przed nim w czerwonej czapce na złotej główce z wyrazem bezmyślnej, tępej obojętności. Posłusznie, odruchowo chłopiec stanął na fladze, którą Henryk IV miał pod Ivry, a król_słońce stawiał na froncie swych wojsk. I oto Ludwik XVII, król Francji z Bożej łaski, najstarszy syn Kościoła, tratował nogami chorągiew Ludwika świętego i tańczył potworny taniec na jej strzępach. Krzykliwym głosem zaśpiewał karmaniolę.
Jego blade zwykle policzki pałały, oczy błyszczały nienaturalnym ogniem pod wpływem zabójczego trunku. W pięknej rączce trzymał czerwoną czapkę z trójkolorową kokardą i krzyczał na cały głos:
– Niech żyje republika!
De Batz zatkał sobie uszy i chciał uciec z tego miejsca hańby.
Pani Simon aż klaskała w ręce z uciechy, patrząc z dumą i macierzyńską jakby miłością na swego wychowanka. Simon utkwił badawczy wzrok w H~eronie, oczekując słowa uznania, ale ten skinął tylko potakująco głową.
– Teraz twój katechizm, Kapet! – krzyknął Simon ochrypłym głosem.
Chłopiec stanął na baczność w czapce na głowie, z rękoma na biodrach. Rozstawił szeroko nogi na starej chorągwi o białej lilii, dumie swych praojców.
– Twoje nazwisko? – spytał Simon.
– Ludwik Kapet – odpowiedziało dziecko jasnym, pewnym głosem.
– Kim jesteś?
– Obywatelem republiki francuskiej.
– Kto był twój ojciec?
– Ludwik Kapet, król, tyran, który zginął z woli ludu.
– A twoja matka?
– Była…
Z ust de Batza wyrwał się mimowolny okrzyk zgrozy. Kimkolwiek ten człowiek był, urodził się dżentelmenem i krew burzyła się w nim na widok tego, co się tu działo. Ta haniebna scena przejęła go wstrętem – zwrócił się gwałtownie ku wyjściu.
– Cóż, obywatelu? – spytał główny agent ironicznie. – Nie jesteś zadowolony z tego, co widzisz?
– Może by ów obywatel wolał zobaczyć Kapeta na złotym tronie, a nas klęczących u jego stóp, całujących go po rękach? – wtrącił jadowicie Simon.
– W pokoju jest duszno – tłumaczył się de Batz, kierując się wciąż ku drzwiom – mam zawrót głowy.
– Pluń na tę przeklętą chorągiew jako dobry patriota, za przykładem Kapeta – pouczył go Simon szorstko.
– A teraz, Kapet, mój synu – dodał, popychając chłopca – idź do łóżka, jesteś dosyć pijany, jak przystoi na dobrego republikanina.
Pociągnął chłopca żartobliwie za ucho i uderzył go w plecy kolanem. Nie chciał bynajmniej dokuczyć dziecku, bo się na nie w tej chwili nie gniewał. Przeciwnie, zadowolony był z wrażenia, jakie uczyniły na obecnych pacierz i katechizm Kapeta. Chłopiec po sztucznym podnieceniu odczuł nieprzeparte pragnienie snu. Nie rozbierając się, ani myjąc, rzucił się na sofę. Pani Simon z troskliwością podłożyła mu poduszkę pod głowę i dziecko usnęło natychmiast.
– Dobrze, bardzo dobrze, obywatelu Simonie – rzekł H~eron, zwracając się ku drzwiom – doniosę o tym komitetowi bezpieczeństwa publicznego. A wy, obywatelko Simon – dodał, zwracając się groźnie do kobiety – zanadto troskliwości okazujecie tej małej żmii. Nie potrzeba dawać poduszki pod głowę. Mamy wielu dobrych patriotów, którzy nie mają poduszek. Zabierz ją natychmiast. Buciki też są zbyteczne – chodaki wystarczą.
Obywatelka Simon nic nie odpowiedziała, gdyż piorunujące spojrzenie męża stłumiło odpowiedź na jej ustach. De Batz rzucił ostatnie wejrzenie na śpiące dziecko. Niekoronowany król francuski pogrążony był w ciężkim śnie z niedopowiedzianymi obelgami przeciwko zmarłej matce.
Rozdział VIII. Arcades Ambo
– W ten sposób dochodzimy do swych celów – rzekł twardo H~eron, wracając z towarzyszem do mieszkania.
Pierwszy raz w życiu de Batz był pod wrażeniem tego, co widział i na jego rumianej twarzy odbijały się ślady głębokiego wzburzenia.
– Jesteśmy prawdziwymi szatanami! – wykrztusił.
– Jesteśmy prawymi patriotami – odparł H~eron – gdyż staramy się, by nasienie tyranów wiodło dziś takie życie, jak tysiące dzieci za rządów jego ojca. Co mówię, los jego jest jeszcze stokroć lepszy; ma co jeść i nosi ciepłe ubranie. Niezliczone rzesze niewinnych dzieci, które nie mają na sumieniu zbrodni despotycznego ojca, muszą mrzeć z głodu, podczas gdy on ma wszystkiego pod dostatkiem.
Читать дальше