– Tutaj. – Wsunął pod pachę dwie butelki, odchylił szerokie gałęzie świerku i położył się na śniegu.
Bardziej ostrożna niż zaciekawiona, także przykucnęła.
– Nie zobaczysz ich z tak daleka. Musisz podejść bliżej.
No, trudno. Dotarła tak daleko, że teraz nie wypadało się cofać. Śnieg zasypał jej głowę, gdy czołgała się w jego stronę. W przeciwieństwie do Steve'a, ją chroniły narciarskie spodnie i dwie kurtki. Usłyszała kichanie i odruchowo chciała powiedzieć „Na zdrowie”, kiedy dostrzegła jedwabisty blask małych oczu.
Gniazdo nie było właściwie jaskinią, raczej długą niską skalną półką sięgającą kilka metrów w głąb ziemi. Świerki i nagi zimą krzak całkowicie maskowały wejście. Wewnątrz jej źrenice musiały się rozszerzyć, by mogła coś widzieć po oślepiającym blasku odbitego w śniegu słońca. Ale zobaczyła małe oczka. Potem drugą parę i jeszcze… Niebieskie, jak u dzieci. Puszyste kulki leżały obok siebie z małymi błyszczącymi noskami i oklapniętymi uszkami. Jedna kulka miała wspaniałe, białe futro ojca.
Śnieżnobiały wilczek spróbował zawyć groźnie niczym ojciec, tylko że wyszło mu to, jakby miauczał. Uznała że jest naprawdę dzielny jak na kilogramową puszystą kuleczkę. Steve wsunął mu w pyszczek butelkę i maluch natychmiast się uspokoił. Steve znowu kichnął. Ten facet złapie zapalenie płuc na tej wycieczce, pomyślała lecz to nie współczucie dla niego było powodem pojawienia się w jej gardle miękkiej kuli. Niech to licho, miał rację.
Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Nie w nim. Wielki Boże! Jeszcze nie zwariowała.
Ale zdecydowanie w tych maleństwach.
Gdy tylko zgasły światła w samochodzie, Mary Ellen upuściła kluczyki. Pochylona, szperała po podłodze pod siedzeniem, aż je znalazła. Potem zabrała rękawiczki, torebkę i garnek. Trzymając to wszystko, odkryła oczywiście, że nie potrafi otworzyć drzwi. Odstawiła. W końcu udało jej się wysiąść z przeklętego wozu. Trzymając oburącz ciężki garnek, zatrzasnęła drzwi biodrem.
Masa kłopotu tylko po to, by przywieźć komuś gulasz. Szczerze mówiąc, było to jej najlepsze ragout, ale o to można by się spierać. Była mu winna tę kolację. W ostatnich latach nie spotykała Galahadów. Steve nie tylko dał jej wczoraj swoją kurtkę, lecz wybawił ją z opresji: w lesie i w barze. Musiała mu się jakoś odwdzięczyć.
Na propozycję kolacji Steve zgodził się natychmiast. Żadnych obiekcji. Żadnego „naprawdę nie trzeba”. Ta szybka zgoda trochę ją zmartwiła. Po raz pierwszy widziała, że Steve Rawlings robił coś szybko. Zastanawiała się, czy mógłby źle zrozumieć jej gest. Mężczyźni mieli zwyczaj błędnej interpretacji wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiła.
Ręce bolały ją od dźwigania garnka. Rozejrzała się. Był w domu. Widziała jego terenową półciężarówkę, zaparkowaną obok przyczepy. W oknach lśniło żółte światło, rzucając odblask na śnieg. Nawet dość wcześnie wieczorem, o szóstej, noc była czarna jak smoła. Steve ustawił swą przyczepę na zupełnym pustkowiu, w kępie czarnych drzew. Lodowaty, gwałtowny wiatr poruszał ich wierzchołkami. Poczuła dreszcz niepokoju.
W domu, w Georgii, w pierwszym tygodniu marca byłoby już ciepło. Tam żadna samotna kobieta nie odwiedzałaby po zmroku samotnego mężczyzny, chyba że sama prosiła się o kłopoty.
To śmieszne, pomyślała Mary Ellen. Przecież nie ma zamiaru u niego siedzieć. Zostawi tylko garnek. Już dwa razy jej pomógł i dobre maniery wymagały, by za to podziękowała. Jedyne, co jej groziło, to fakt, że sobie coś odmrozi, stojąc tak w mroku niczym jakaś głupia gęś.
Odetchnęła głęboko, podeszła do drzwi i zastukała łokciem. Rozległ się tylko głuchy dźwięk, ale drzwi otworzyły się natychmiast. Dmuchnęło ciepłym powietrzem. Spojrzała na olbrzyma, którego ramiona nie mieściły się w drzwiach przyczepy.
– Nareszcie przybywa Czerwony Kapturek. Martwiłem się już, że zgubiłaś drogę.
– Czerwony…?
To określenie ją zaskoczyło. Czyżby się domyślał, jaka była zalękniona zaglądając do wilczego legowiska? Ale dostrzegła przyjazny, kpiący uśmiech i od razu zrozumiała, skąd mu się wzięły te bajkowe skojarzenia. Oczywiście, miała na sobie czerwoną kurtkę z kapturem i niosła przez las jedzenie. Musiała się uśmiechnąć.
– Trafiłam bez kłopotu. Twoje wskazówki były bardzo pomocne.
Wyjął jej z rąk ciężki garnek.
– Pachnie wspaniale. Wejdź. Szybko pokręciła głową.
– Nie mogę zostać…
– Pracujesz dzisiaj?
– Nie. Jestem zajęta przez cztery noce w tygodniu. Ale chciałam ci tylko przynieść kolację i podziękować. Nie będę zabierać czasu.
– Chcesz, bym jadł sam? Kiedy już tu jesteś? I skoro wiesz, że przez cały dzień mogłem pogadać tylko ze zwierzakami?
Wzniosła oczy do nieba, słysząc ten płaczliwy ton. Nikt by mu nie uwierzył. Ale cóż, byłaby zakłopotana, gdyby odeszła, nie zamieniwszy przynajmniej ze Steve'em kilku słów. Ostrożnie weszła do środka.
– Zostanę tylko parę minut…
Chyba nie słyszał jej słów, bo powąchał garnek i uśmiechnął się.
– Domowego ragout nie jadłem od stu lat. Czy mogę cię zapewnić o mojej dozgonnej wdzięczności?
– To tylko gulasz – odparła oschle, ale niech to, ten facet zmuszał ją do śmiechu.
– Po prostu gulasz jest prawdziwym jedzeniem. Nie zrozumiesz tego. Od tygodni albo otwieram puszki, albo stołuję się u Samsona.
Odstawił garnek, zdjął z Mary Ellen czerwoną kurtkę, a potem szybko zmierzył wzrokiem długi biały sweter i dżinsy. Starannie dobierała rzeczy. Dżinsy były nie za obcisłe, a luźny sweter ukrywał jej figurę skuteczniej niż habit zakonnicy. Nie zobaczył niczego, absolutnie niczego, co mogłoby wywołać ten błysk w jego oczach.
– Dobrze, że jesteś taką kruszynką. Nie ma tu zbyt wiele miejsca.
Parsknęła śmiechem i poczuła, jak opada z niej napięcie. Czy mężczyzna nazwałby kobietę kruszynką, gdyby zamierzał ją uwieść? Po prostu był zabawny i naturalny.
– Ten pokoik wcale nie jest taki mały. Szczerze mówiąc, jest o wiele większy, niżby się to wydawało z zewnątrz – zauważyła, rozglądając się dookoła.
– Więc siadaj i rozgość się. Możesz zająć honorowe miejsce. Chcesz wina, piwa czy wody mineralnej?
– Niczego, dziękuję.
To honorowe miejsce było jedynym fotelem pokrytym szarym tweedem. Długi tapczan był w tym samym kolorze. Do części mieszkalnej przylegała kuchenna wnęka. Krótkie przejście między szafami prowadziło do ciemnej sypialni, gdzie wrzucił jej kurtkę.
Zdjęła buty i usiadła w fotelu. Steve otwierał i zamykał szafki, wyjmował talerze, sztućce, serwetki i swobodnie podtrzymywał rozmowę.
– Mam dom w Wyoming. Nieduży, na kawałku ziemi nad strumieniem. Tam się wychowałem, na zachodzie, ale tę przyczepę mam już od lat. Czasami wyjeżdżam na całe miesiące. Zwariowałbym, mieszkając w motelach albo wynajmując mieszkania. A w ten sposób stale mam ze sobą swoje rzeczy.
– Rozumiem… że jedziesz tam, gdzie są wilki.
– Nie zawsze są to wilki. Ale to moja miłość i chyba chcąc czy nie chcąc, wyspecjalizowałem się w tej dziedzinie. Przez jakiś czas pracowałem dla Towarzystwa Ochrony Zwierząt, potem zahaczyłem się w Parku Narodowym. Do realizacji tego projektu zatrudnił mnie Departament Zasobów Naturalnych stanu Michigan. Zresztą nieważne, kto podpisuje moje czeki. I tak zawsze robię to samo. Po prostu nie ma zbyt wielu ludzi, których podnieca noszenie rannych wilków czy opieka nad ich stadem. Jestem jak lekarz o określonej specjalizacji. Nie ma nikogo, kto wykonałby tę robotę czy nawet jej się podjął. I tak w tym utknąłem.
Читать дальше