Keshia zdjęła sukienkę od Diora i schludnie powiesiła w szafie. Pół godziny później była już w dżinsach, włosy miała rozpuszczone do pasa. Telefon informował wszystkich, że „wypoczywa” i nie życzy sobie, by jej przeszkadzano. Po chwili zatrzasnęła za sobą drzwi.
Poszła pieszo aż do stacji metra na rogu Siedemdziesiątej Siódmej i Lexington Avenue. Bez makijażu, bez torebki, z kilkoma dolarami w kieszeni i uśmiechem na twarzy.
Metro zawsze było dla niej skondensowanym ekstraktem Nowego Jorku. Każdy dźwięk i zapach był tu silniejszy, każda twarz wyrazistsza. Zabawne starsze panie w maskach makijaży, młodzi pederaści w zbyt obcisłych spodniach, przepiękne dziewczęta wiozące teczki pełne zdjęć do agencji modelek. Mężczyźni śmierdzący potem i cygarami, czasem nawet jakiś przyzwoicie ostrzyżony maruder z Wall Street w garniturze w prążki i rogowych okularach. Była to symfonia widoków, woni, dźwięków, których tło stanowił wrzaskliwy łomot wagonów, pisk hamulców, turkot kół. Keshia zmrużyła oczy, gdy gorący powiew uniósł śmieci z peronu, po czym prędko wsiadła i odsunęła się od samoczynnie zamykanych drzwi.
Znalazła miejsce obok starszej kobiety z siatką pełną zakupów. Na następnym przystanku naprzeciw usadowiła się para nastolatków. Palili trawkę, kryjąc skręta w dłoni, gdy obojętnie mijał ich konduktor. Keshia uśmiechnęła się, zastanawiając się w duchu, czy siedzącej obok niej staruszce nie zaszkodzi sam zapach marihuany. Potem pociąg zatrzymał się ze zgrzytem przy Canal Street i trzeba było wysiadać. Zeskoczyła ze stopni i rozejrzała się dookoła.
Znów była w domu – tyle że był to inny dom. Magazyny i odrapane kamienice, schody pożarowe, sklepiki, a kilka przecznic dalej galerie sztuki i kawiarnie pełne artystów – pisarzy, rzeźbiarzy i poetów, brodatych mężczyzn i jask rawo ubranych kobiet. Miejsce, gdzie wciąż czczono Sartre’a i Camusa, gdzie Kooning i Pollock byli kimś na kształt bogów. Keshia szła szybko, czując niepokój w okolicy serca. Nie powinna się tak angażować… nie w jej wieku… Przecież nie ma między nimi nic nadzwyczajnego, a poza tym nie wiadomo, co zastanie… Ach, jakże pragnęła zastać wszystko po dawnemu!
– Cześć, mała! Gdzie się podziewałaś? – zagadnął ją wesoło wysoki chudy Murzyn wciśnięty w białe dżinsy.
– George!
Murzyn wprawnie złapał ją wpół i zakręcił nią w powietrzu. Na co dzień był tancerzem w Metropolitan Opera.
– Nie widziałem cię całe wieki! – rzekł opuszczając ją na ziemię. W czarnej brodatej twarzy błysnął równy rząd białych zębów.
– Też mam takie wrażenie – wysapała Keshia, zdyszana i zarumieniona. – Bałam się, że zdążyliście w tym czasie powymierać.
– W SoHo? To święte miejsce! Tutaj czas nie płynie!
– zaśmiał się i ruszył obok niej. – Dokąd tak pędzisz?
– Masz czas na kawę? Chodźmy do „Przepiórki” – powiedziała nagle. Czuła, że boi się spotkania z Markiem. George na pewno wiedział, co w trawie piszczy, ale przecież nie mogła zapytać go wprost.
– Powiedzmy, że na wino, i to całą godzinę. O szóstej mam próbę.
Zamówili karafkę wina, którą George zajął się z zapałem. Keshia machinalnie bawiła się kieliszkiem.
– Wiesz co, mała?
– Co?
– Śmieszysz mnie.
– To chyba dobrze. Można spytać, dlaczego?
– Bo wiem, czemu jesteś taka nerwowa. Spytasz mnie w końcu czy mam na ochotnika wyrwać się z odpowiedzią?
– zachichotał.
– A może wcale nie chcę wiedzieć?
– O rany, mała, nie bądź dziwna. Idź do niego, a sama się przekonasz. Tak będzie o wiele lepiej. – George wstał i wygrzebał z kieszeni trzy dolary. – Ja stawiam. A ty biegnij do domu.
Do domu? Do Marka? Tak, w pewnym sensie…
Prawie siłą wypchnął ją z kawiarni i nagle znalazła się w znajomej bramie po drugiej stronie ulicy. Nawet nie spojrzała w okno, tak bardzo była zajęta lustrowaniem przechodniów. Nim wbiegła na piąte piętro, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Zadyszana uniosła rękę, ale nim zdążyła zapukać, drzwi otwarły się gwałtownie i wysoki chudy chłopak, podobny do tyczki grochowej zakończonej strzechą wijących się włosów, wciągnął ją do środka z okrzykiem:
– Jak pragnę zdrowia, to Keshia! Jak ci leci, malutka?
– Ekstra! – rozejrzała się dookoła. Te same twarze, to samo atelier. Ten sam Mark. Nic się nie zmieniło. Triumfalny powrót.
– Chryste, chyba z rok cię nie było!
Znów się roześmiała. Ktoś wręczył jej lampkę wina.
– A teraz, panie i panowie… – chudzielec zgiął się w niskim ukłonie i wytwornym gestem wskazał swym gościom drzwi. – Pani mego serca wróciła w te niskie progi. Innymi słowy: spadać, głąby!
Odpowiedział mu gromki wybuch śmiechu, goście jednak powoli zaczęli się żegnać. Ledwie za ostatnim zamknęły się drzwi, Mark znowu porwał ją w ramiona.
– Och, mała, tak się cieszę…
– Ja też – wsunęła dłoń pod jego wystrzępioną, ochlapaną farbami koszulę.
– Niech no ci się przyjrzę – rzekł poważnie, ściągając jej bluzkę przez głowę.
Stała nieruchomo, wyprostowana, włosy spływały jej na jedno ramię, a w chabrowych oczach paliło się ciepłe światło. Była żywym odbiciem wiszącego na ścianie aktu, powstałego wkrótce po tym, jak poznali się zeszłej zimy. Wyciągnęła ręce do Marka i w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
– Precz! – wrzasnął Mark.
– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – odpowiedział głos George’a.
– Czego, zarazo? – Mark otworzył drzwi, a półnaga Keshia ledwie zdążyła umknąć do sypialni. W drzwiach zamajaczyła wysoka sylwetka tancerza z butelką szampana w dłoni.
– To na waszą noc poślubną.
– George, jesteś aniołem.
Murzyn zbiegł ze schodów, robiąc taneczne pas, a Mark ze śmiechem zatrzasnął za nim drzwi.
– Hej, mała! Chlapniesz szampana?
Stanęła nago w drzwiach, walcząc z atakiem śmiechu, który ogarnął ją na wspomnienie sukienki od Diora i szampana z Edwardem w „La Grenouille”. Cóż za absurdalne porównanie!
Patrząc, jak Mark mocuje się z butelką, doznała nagle wrażenia, że go kocha, choć to również było absurdalne. Oboje rozumieli, że tak nie jest, że łączy ich zupełnie co innego. Zdawali sobie sprawę… lecz tak miło byłoby choć na moment zapomnieć! Przestać się kierować logiką i rozsądkiem. Powinna kogoś kochać – kogokolwiek, więc dlaczego nie Marka?
– Stęskniłem się za tobą.
– Ja też, kochanie, ja też. Bałam się, że zastanę tu już inną panią – Keshia uśmiechnęła się i pociągnęła łyk musującego, zbyt słodkiego wina.
– Muszę ci powiedzieć coś strasznego – rzekł z powagą Mark.
– Mianowicie?
– Mam syfilis.
– CO?! – spojrzała na niego ze zgrozą. Mark zachichotał.
– Nie bój się, to tylko żart. Byłaś tak rozmarzona, że musiałem sprawdzić, jak zareagujesz.
– Kretyn! – przytuliła się do niego, potrząsając głową. – Nie jestem pewna, czy przemawia do mnie twoje poczucie humoru, dzieciaku.
Chwała Bogu, pomyślała, Mark się w ogóle nie zmienia. Wszedł za nią do sypialni i odezwał się bezbarwnym, lekko ochrypłym głosem:
– Widziałem w gazecie zdjęcie jednej dziewczyny. Była bardzo do ciebie podobna, tylko starsza i okropnie napuszona.
W tym stwierdzeniu zawarte było pytanie. Pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać.
– No i co? – burknęła.
– Nazywała się tak jakoś po francusku. Może to twoja ciotka z wyższych sfer?
Читать дальше