Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecione we włosy, ozdobne spinki.
Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmurowego holu. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kolana drżały jej ze strachu. Na podeście zauważyła damską toaletę i udała się prosto do niej. Już w środku podeszła do lustra, mając nadzieję, że jej wygląd podtrzyma ją na duchu. Zdecydowała, że właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to, czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą dozą nadziei niż przekonania uznała, że kwiat dodaje jej tajemniczości i sprawia, że wygląda światowo. Wyjęła z torebki brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta. Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włożyła go do torebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami.
Dużo lepiej – pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie mrużyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to może Parker uzna, że wygląda bardzo, bardzo ładnie.
Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, że siedzimy razem?” Wiedziała, że nie było w tym ich winy. Większość z nich znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyjęcia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili.
Wyższe sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną grupą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, żeby ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zgadzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, żeby Meredith zajęła należne jej w towarzystwie miejsce, a jednocześnie nie chciał, żeby zdemoralizowały ją dzieci, których rodzice są bardziej tolerancyjni niż on. Meredith przebrnęła bez trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała się w stronę stołów bankietowych. Ponieważ siedzenia były oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z torebki okulary, żeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je przy trzecim stole. Okazało się, że siedzi razem z Kimberly Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami” w czasie pokazu bożonarodzeniowego. Usłyszała chóralne „cześć Meredith”, przy czym dziewczęta spojrzały na nią z zabarwionym wyższością, pobłażliwym uśmiechem, który zawsze sprawiał, że czuła się niezręcznie i niepewnie. Już po chwili skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera, Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powitanie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca coś, co spowodowało, że zaczął się śmiać, rzucając w stronę Meredith szybkie spojrzenie.
Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, że to ona była przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z ożywieniem dookoła, udając, że podziwia biało – czerwone dekoracje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytuacji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.
Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce spośród jedenastu kunsztownie ułożonych wokół jej nakrycia. W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppingham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak że nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców użyć, nie wyrywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczącej się dyskusji o najnowszych filmach.
– Czy widziałaś ten film, Meredith? – zapytał Steven Mormont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich siedzących przy stole.
– Nie, niestety nie. – Na szczęście nie musiała mówić nic więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu. Był to znak, że należy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się do sali balowej.
Parker obiecał, że wpadnie na chwilę na tańce. Meredith była przekonana, że to zrobi, zwłaszcza że była tu jego siostra. Wiedziała też, że był w hotelu. Jego klub studencki organizował przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej.
Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła zadość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krążąc wśród gości, upewniając się, że każdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć. Meredith zauważyła, że raz za razem wysyłała w jej kierunku jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia jej do tańca.
Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na małe grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostatnich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith, a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał ożywioną dyskusję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego ojca. Stuart był poważny i inteligentny i Meredith lubiła go bardziej niż kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szczególnie dlatego, że chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z oczami utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrżało, poczuła dławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni mężczyźni na sali wyglądali przy nim nieciekawie.
Stuart poczuł, że Meredith nagle zesztywniała, przerwał swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy prawnicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.
– Przyszedł brat Rosemary – powiedział.
– Tak, wiem – odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia brzmiącego w jej głosie.
Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się.
– Co takiego ma Parker Reynolds, że dziewczęta na jego widok tracą oddech i głowę? – zapytał z pretensją zabarwioną wisielczym humorem. – Wolisz go tylko dlatego, że jest ode mnie wyższy, starszy i po prostu nieskazitelny?
– Nie powinieneś umniejszać swoich zalet – powiedziała Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker idzie przez salę balową, żeby spełnić swój obowiązek i zatańczyć z siostrą. – Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły.
– To tak samo jak ty.
– Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec.
– Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę?
– Co takiego? – tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się w jego stronę. – To znaczy – dodała pospiesznie – miło, że mnie zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie skończę szesnastu lat.
– Dzięki, że mnie tak delikatnie odprawiłaś.
– Nie zrobiłam tego! – zaprzeczyła pośpiesznie Meredith, ale zapomniała o wszystkim, widząc, że jeden z kolegów Rosemary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balowej. – Przepraszam cię, Stuart – powiedziała z desperacją w głosie – ale mam coś do przekazania Parkerowi.
Читать дальше