– Norma i Frayne, razem musicie go utrzymać nieruchomo. Usadźcie na nim, jeśli musicie, ale nie może się poruszyć, Marshal, ty musisz ciągnąć za nadgarstek… choćby nie wiem jak krzyczał z bólu. Musisz ciągnąć, a ja połączę oba końce kości.
Łatwo powiedzieć, ale czekało ich niewyobrażalnie ciężkie zadanie. Maynard krzyczał w niebogłosy. Miotał się po pryczy jak marionetka szarpana za sznurki. Norma i młody Frayne, z twarzami mokrymi od łez przerażenia, przyciskali go całym swym ciężarem, a stajenny ciągnął, na przemian modląc się i klnąc siarczyście.
Dosłownie wszystko w Linnei buntowało się przeciw temu, co robiła z Maynardem, lecz postanowiła za wszelką cenę dokończyć to, co było konieczne. Z naruszonej rany znów trysnęła krew, zalewając jej dłonie r powodując lepkość palców, ale Linnea bez wahania wcisnęła zgruchotane końce kości na miejsce. Wiedziała, że nic może przestać, bo nie będzie w stanie od nowa podjąć działania. Jeśli choć przez sekundę pozwoli sobie na wahanie, poniesie klęskę.
Wreszcie końce kości połączyły się z cichym chrzęstem, który bardziej wyczuła, niż usłyszała, Wsunęła palec pod twarde, nierówne zgrubienie.
Na szczęście z drugą kością poszło nieco łatwiej. Dziewczyna miała świadomość, że ręka nigdy nie odzyska pełnej sprawności, jako że brakowało w niej odłamanych części kości, ale pocieszała się, że zrobiła wszystko, co było możliwe.
Kiedy ostrożnie nasuwała na miejsce poszarpane mięśnie i skórę, nagle dotarło do niej, że Maynard przestał krzyczeć. Usłyszała stłumiony szloch Frayne'a i ciężki oddech stajennego. Norma mamrotała pod nosem jedyną modlitwę po łacinie:
– Pater noster. que es in coelis…
A Maynard leżał nieruchomo jak trup.
– Zemdlał – powiedziała uspokajająco Norma, widząc, że Linnea zamiera w bezruchu. – Lepiej się pospieszmy.
Linnea nie potrafiła powiedzieć, jak zdołały dokończyć całą operację. Kiedy Norma ze stajennym mocowali ramię do deszczułki. która miała trzymać kości we właściwym ułożeniu, dziewczyna zszyła skóro i obficie wysmarowała ranę maścią. Potem odwinęli płótno z rany na piersi i ją także mocno zszyła.
Przez cały ten czas Maynard pozostał nieprzytomny; oddychał płytko i nieregularnie, ale oddychał. W korku owinęli mu pierś nowym kawałkiem płótna, również nasączonym maścią.
Rozbita głowa pozostała na koniec, ponieważ Linnea wiedziała, że w tym wypadku niewiele będzie w stanie zrobić. Tuż nad lewym okiem obok skroni widać było w czaszce niewielkie wgłębienie. Inne obrażenia skrywała opuchlizna. Dzięki kilku szwom łuk brwiowy powinien się zabliźnić lepiej, niż gdyby go zostawiła, by sam się wygoił. Tyle że blizny były najmniejszym ze zmartwieli brata Linnei.
Kiedy zakończywszy pracę wyprostowała obolałe plecy, była umazana krwią, oblepiona słomą i zlana własnym potem. Półprzytomna z wyczerpania zachwiała się i tylko dzięki szybkiej pomocy Frayne'a, który ją podtrzymał, nie osunęła się przed nimi na ziemię.
– Dobra robota, milady – pochwala chłopiec. Tym razem podziw w jego głosie przeznaczony był dla niej.
– Tak, rzeczywiście, dobra robota – powtórzył za nim stajenny.
Linnea chciała im wierzyć. Wiedziała jednak o gojeniu się ran tyle. by rozumieć, że jej staranne szwy jeszcze o niczym nie przesądzają. Mógł przeżyć. Ale okrutna prawda była taka, że jeszcze bardziej mógł umrzeć.
Norma przykryła Maynarda prześcieradłem i kocem.
– Lepiej wracajmy do zamku, lady Beatrix – powiedziała.
Linnea zamrugała. Ach, tak. Była przecież Beatrix. Prawie o tym zapomniała. Powinny wracać do komnaty, gdzie czekała na nie prawdziwa Beatrix.
Nim jednak zdołały się oddalić, w przeciwległej części baraku powstało jakieś zamieszanie.
– Gdzie on jest? – rozległ się gniewny głos lady Harriet Nagle do ich małego kręgu dołączyli oprócz niej sir Edgar, a za nim ojciec Martin, Ida i zarządca, sir John. Towarzyszyło im czterech ponurych zbrojnych w barwach de la Manse'ów.
Linnea cofnęła się, kiedy babka i ojciec padli na kolana przy pobladłym ciele Maynarda.
– On żyje. On żyje – powtarzała w kółko lady Harriet. – On żyje!
– Milady Beatrix uratowała naszego młodego lorda – odezwał się; stajenny. – Nastawiła mu ramię i pozszywała rany…
– Ramię dzierżące broń – rzekł cicho sir Edgar. – Czy będzie jeszcze kiedyś walczył? – Podniósł wzrok na Linneę.
Dziewczyna bezradnie potrząsnęła głową.
– Nie wiem, ojcze. Nie wiem. Nie mogę nawet obiecać, że przeżyje – dodała ledwie słyszalnym szeptem.
– Będzie żył. Będzie żył – oznajmiła z mocą lady Harriet Posłała wnuczce spojrzenie, w którym była pewność. I duma. Duma z Linnei!
Stara kobieta wstała powoli, przytrzymując się mocnego ramienia Idy. Nie odrywała jastrzębiego wzroku od wnuczki.
– Zawsze wiedziałam, że jesteś błogosławiona. Wiedziałam to od Chwili twoich narodzin. A teraz, dzisiaj, uratowałaś życie Maynardowi.
Otworzyła przed wnuczką ramiona, a to, choć się zawahała, nie miała w sobie dość siły, żeby się oprzeć… ani żeby wyznać prawdę.
Nie była Beatrix, ale jakże żałowała, że nią nie jest, wtulając się w ramiona babki. Być tak kochaną, I tak cenioną?
Zaraz potem, zawstydzona swoją zazdrością, i obawami… i tym, jak bardzo potrzebowała uznania ze strony babki, wybuchnęła płaczem.
Axton de la Manse siedząc w bogato rzeźbionym lordowskim krześle rozglądał się po wielkiej sali zamku Maidenstone. Pamiętał to pomieszczenie jako znacznie większe – dłuższe, szersze, z wysokim stropem wspartym na potężnych belkach. Pamiętał stoły z surowego drewna i ciężkie ławy. Stoczyli z Williamem na drewnianych blatach, a czasem i pod nimi, wiele bitów. Niektóre były długimi bataliami z wyimaginowanym wrogiem, toczonymi przy użyciu dziecięcej „broni”, inne stanowiły krótkie, lecz zacięte potyczki brata z bratem o jakąś zniewagę czy urażoną lekceważeniem młodzieńczą dumę.
Nigdy nie udało mu się pokonać Williama. Przynajmniej wtedy. William był o głowę wyższy, o ponad dwadzieścia funtów cięższy i o cztery łata mądrzejszy. Yves także był starszy i wyższy. Tyle że on nigdy nie miał talentu do walki, nawet jako chłopiec. Ileż razy Yves zmykał po schodach do dziecinnej komnaty, kiedy William z Axtonem toczyli zażarty bój?
Axton przymknął oczy. Yves niewiele miał szans w swym krótkim życiu. Byłby znacznie lepszym skrybą niż żołnierzem, lepszym księdzem lub zarządcą, jednak kiedy Stefan ukradł Matyldzie Brytanię, a de Valcourt odebrał Maidenstone Allanowi de la Manse, Yves nie miał żadnego wyboru. Musiał walczyć tak jak wszyscy pozostali mężczyźni w rodzinie. Walczyć dla królowej. Walczyć dla kraju. Walczyć o swój dom.
Yves pierwszy stracił życie. Następny był Allan de la Manse. a wkrótce po nim William. Z całej rodziny pozostali tylko Axton i Peter. Oni dwaj i ich matka.
Axton uświadomił sobie, że walka dziś dobiegła końca.
Niewidzącym wzrokiem rozglądał się po sali, która jakby się skurczyła przez te osiemnaście lat od dnia, kiedy ostami raz postawił tu nogę. Walka się skończyła, bo de la Manse'owie powrócili na swoje miejsce. Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie wypuści z rąk zamku Maidenstone. Nigdy.
Stukot ciężko podkutych butów na schodach przyciągnął jego uwagę. Nie był zdziwiony ujrzawszy Petera z wilczarzem Moorem u nogi.
– Dlaczego nic mogę zająć komnaty w twierdzy? – spytał chłopiec bez wstępów. – Na górce są cztery pomieszczenia. Po dwa na każdym poziomie. Do tego obszerny hol, gdzie Moor mógłby trzymać straż.
Читать дальше