WYPRAWA DRUGA
CZYLI OFERTA KRÓLA OKRUCYUSZA
Znakomite rezultaty zastosowania recepty Gargancjana do tego stopnia obudziły w obu konstruktorach głód przygody, że postanowili powtórnie wyruszyć w nieznane okolice. Gdy wszakże przyszło do ustalenia celu podróży, wyszło na jaw, że o zgodzie nie ma mowy, każdy bowiem miał inną koncepcje: Trurl, który przepadał za ciepłymi krajami, myślał o Ogniolii, państwie Płomienionogów, Klapaucjusz natomiast, chłodniejszego usposobienia, wybrał galaktyczny biegun zimna, kontynent czarny wśród gwiazd lodowatych. Już mieli się rozstać, poróżnieni na dobre, kiedy Trurl wpadł na pomysł, który wydał mu się doskonały:
— Oto — powiedział — możemy wszak ogłosić nasz zamiar i ze wszystkich ofert, jakie otrzymamy, wybierze się jedną, obiecującą najwięcej pod każdym względem.
— Bzdura — rzekł Klapaucjusz. — Gdzie chcesz dać ogłoszenie? Do gazety? Jak daleko rozchodzi się gazeta? Na najbliższą planetę dotrze za pół roku, życie minie, zanim nadejdzie pierwsza oferta!
Tu jednak, uśmiechnąwszy się z wyższością, Trurl wyjawił mu swój oryginalny plan, który Klapaucjusz, chcąc nie chcąc, musiał zaaprobować, i pospołu wzięli się do dzieła. Przy pomocy specjalnych urządzeń, które wybudowali naprędce, ściągali z pobliża gwiazdy i ułożyli z nich olbrzymi napis, widoczny z odległości wręcz nieobliczalnych. Napis ów był właśnie ogłoszeniem; pierwsze słowo składało się z samych błękitnych olbrzymów, a to by zwrócić uwagę ewentualnego czytelnika w Kosmosie, inne zaś utworzyli z pomniejszego drobiazgu gwiezdnego; było tam powiedziane, iż Dwaj Wybitni Konstruktorzy poszukują zajęcia dobrze płatnego, a odpowiadającego ich talentom, najchętniej na dworze majętnego króla z własnym państwem; warunki według umowy. Niewiele upłynęło czasu i pewnego dnia przed domostwem przyjaciół opuścił się przedziwny pojazd, cały grający w słońcu, jakby wykładany najczystszą macicą perłową; miał trzy nogi rzeźbione główne i sześć pomocniczych, które nie sięgały ziemi i były właściwie na nic, a wyglądały tak, jakby budowniczy owego statku nie wiedział, co robić z kosztownościami — nogi owe były bowiem ze szczerego złota. Z pojazdu tego po wspaniałych schodkach z podwójnym szpalerem fontann, które siknęły same tuż po wylądowaniu, zeszedł na ziemię dostojnie wyglądający cudzoziemiec ze świtą sześcionogich maszyn; jedne masowały go, inne podtrzymywały lub wachlowały, a najmniejsza polatywała nad jego wyniosłym czołem, lejąc z góry wonności, przez których obłok ów przybysz niezwykły w imieniu władcy swego, króla Okrucyusza, zaproponował konstruktorom posady u tego monarchy.
— A na czym polegać ma nasza praca? — zainteresował się Trurl.
— Szczegóły poznacie, drodzy panowie, na miejscu — odparł cudzoziemiec, który odziany był w złote szarawary, czaprak z nausznikami, kapiący od pereł, i zamczysty kontusz osobliwego kroju, zamiast kieszeni posiadający składane szufladki z łakociami. Biegały też po owym dostojniku malutkie zabaweczki mechaniczne, od których opędzał się z pańska nieznacznymi ruchy, gdy nazbyt już swawoliły.
— Teraz — ciągnął — mogę wam powiedzieć tylko tyle, że Jego Niedościgłość Okrucyusz jest wielkim myśliwym, nieustraszonego serca pogromcą wszelkiej zwierzyny galaktycznej, a jego mistrzostwo łowieckie osiągnęło takie apogeum, że najstraszniejsze drapieżcę przestały być godną jego uwagi zdobyczą. Cierpi też z tego powodu, łaknąc prawdziwych niebezpieczeństw, nieznanych dreszczów i dlatego właśnie…
— Rozumiem! — rzekł żywo Trurl. — My mamy mu skonstruować nowe rodzaje zwierzyny, wyjątkowo dzikie i drapieżne, czy tak?!
— Jesteś, mości konstruktorze, nad wyraz domyślnym! — rzekł dygnitarz. — Jakże więc, czy się panowie zgadzacie?
Klapaucjusz spytał praktycznie o warunki, a że wysłannik królewski przedstawił im najwyższą hojność swego pana, nie mieszkając spakowali nieco ksiąg i rzeczy osobistych, a potem po schodach drżących z niecierpliwości weszli na pokład statku, który zagrzmiał, otoczył się płomieniem, aż mu złote nogi osmaliło, i pomknął w czarną noc galaktyczną.
W czasie niedługiej podróży dygnitarz wyjaśnił konstruktorom obyczaje panujące w Okrucyuszowym królestwie, prawił im o rozlewnej, szerokiej jak Zwrotnik Raka naturze monarchy, o jego męskich zamiłowaniach, tak że gdy statek wylądował, obaj przybysze umieli już nawet rozmawiać w miejscowym języku.
Najpierw umieszczono ich we wspaniałym pałacu, położonym na stoku góry za miastem, który miał odtąd stanowić ich rezydencję; kiedy zaś nieco odpoczęli, król przysłał po nich karocę zaprzężoną w sześć potworów, jakich żaden z nich na oczy dotąd nie widział. Przed paszczękami miały umocowane specjalne filtry ogniochłonne, gdyż z gardzieli walił im ogień i dym; poza tym miały i skrzydła, ale tak przystrzyżone, by nie zdołały unieść się w powietrze, ogony w stalowej łusce, długie i kręcone, jak również każdy po siedem łap z pazurami, dziurawiącymi bruk uliczny na wylot. Na widok konstruktorów, wychodzących z pałacu, cały zaprzęg zawył jednym głosem, nozdrzami puścił ogień, a bokami siarkę i chciał na nich runąć, aliści woźnice w zbrojach azbestowych i dojeżdżacze królewscy z motopompą rzucili się na oszalałe potwory, okładając je kolbami Lazerów i Mazerów, a gdy je poskromili, Trurl i Klapaucjusz wsiedli milczkiem do wspaniałego wnętrza karocy, która ruszyła z kopyta, a właściwie ze smoczej stopy.
— Słuchaj no — rzekł na ucho Trurl Klapaucjuszowi, gdy pędzili jak wicher, obalając wszystko po drodze, w smugach siarkowej pary — ten król, czuję to, nie byle czego od nas zażąda! Jeśli takie ma cuganty, co?…
Ale rozsądny Klapaucjusz milczał. Diamentowe, szafirami okładane i srebrem nabijane fasady domów migały tylko wzdłuż okien karety, w huku, wrzawie, syczeniu smoków i wrzaskach ujeżdżaczy; nareszcie otwarły się olbrzymie kraty wrót pałacu królewskiego i pojazd, zakręciwszy z fantazją, że kwiaty na klombach poskręcało od płomienia, stanął przed frontonem zamku, czarnym jak noc, nad którym niebo było bardziej błękitne od szmaragdu, a już trębacze zadęli w kręte konchy i przy owych dźwiękach dziwnie ponurych, mali wobec ogromu schodów, kamiennych kolosów, strzegących z obu stron bram, i lśniącego szpaleru gwardii honorowej, Trurl z Klapaucjuszem weszli do przestronnych sal zamkowych.
Król Okrucyusz czekał ich w ogromnej sali, która przedziwnym sposobem uczyniona była na kształt wnętrza czaszki zwierzęcej, przedstawiała więc rodzaj ogromnej, sklepionej wysoko pieczary, wykutej w srebrze. Tam, gdzie czaszka ma otwór dla kręgosłupa, ziała w posadzce czarna studnia niewiadomej głębokości, za nią zaś wznosił się tron, na którym krzyżowały się, niby szpady z płomieni, światła bijące przez wysokie okna, umieszczone jako oczodoły srebrnej czaszki; płyty miodowego szkliwa przepuszczały blask ciepły, mocny, a zarazem brutalny, odbierał bowiem każdej rzeczy jej barwę własną, zmuszając ją, aby stała się ognista. Już z dala ujrzeli konstruktorzy Okrucyusza, pod zakrzepłymi gruzłami srebrnych ścian; a taki był ten monarcha niecierpliwy, że nie siedział ni chwili na tronie, lecz grzmiącym krokiem chodził po srebrnych płytach posadzki, a mówiąc do nich, dla uwyraźnienia powiedzianego, przecinał niekiedy ręką powietrze, aż świszczało.
— Konstruktorzy moi, witajcie! — rzekł, ujmując obu w ostrza swego spojrzenia. — Jak pewno już wiecie od Imć Protozora, mistrza ceremonii łowieckich, pragnę, abyście mi zbudowali nowe gatunki zwierzyny! A przy tym, rozumiecie to sami, nie życzę sobie potykać się z jakąś górą stalową, na stu gąsienicach się wlokącą, bo to zajęcie dla artylerii, a nie dla mnie. Przeciwnik mój musi być potężny i drapieżny, a zarazem chyży i zwinny, a nade wszystko pełen podstępnej przewrotności, abym mógł, polując nań, rozwinąć całe moje mistrzostwo myśliwskie! Musi to być zwierzę chytre i rozumne, znać ma sztukę kluczenia i mylenia śladów, milczących zaczajeń i piorunowych ataków, gdyż taka jest moja wola!
Читать дальше