Teraz przyszła kolej na niego. Powinien był pamiętać, że zwierzęta posiadają głęboko zakorzeniony, instynktowny strach przed ogniem. Rany boskie, zrobi największą pożogę, jaka kiedykolwiek nawiedziła to miejsce!
Zerwał się lekki wietrzyk, który przeniósł jego ogień na pofałdowaną okolicę. Z poszycia czmychały wiewiórki, ratując się ucieczką, stada ptaków podrywały się do lotu, pierś w pierś biegły lamparty, wilki i inne zwierzęta, nikt nie myślał o jedzeniu, jedynym ich pragnieniem była ucieczka przed ogniem — ucieczka przed nim!
Cleevy niejasno uzmysłowił sobie, że stał się teraz prawdziwym telepatą. Zamknąwszy oczy widział i wyczuwał, co się wokół dzieje. Parł naprzód jako huczący pożar, paląc wszystko wokół. Czuł w sobie trwogę pożerającą dusze cwałującej przed nim gromady.
Tak powinno być. Czyż człowiek nie był zawsze panem, dzięki swej zdolności adaptacyjnej i wyższej inteligencji? To samo osiągnął także tutaj. Pełen dumy przeskoczył wąski strumyk trzy mile dalej, podpalił kępkę krzewów, buchał płomieniami, tryskał ogniem.
Wtem poczuł pierwszą kroplę deszczu.
Opalił ją, wnet jednak z jednej zrobiło się pięć, później piętnaście, a za chwilę było już ich pięćset. Przemókł, a jego paliwo — trawa i krzaki — wkrótce ociekały wodą.
Zgaszono go.
To nie fair, pomyślał Cleevy. Według wszelkich reguł powinien wygrać. Walczył zgodnie z narzuconymi mu przez tę planetę warunkami i zwyciężyłby — gdyby wszystkiego nie zrujnowało zwykłe zjawisko przyrody.
Ostrożnie zaczęły powracać zwierzęta.
Deszcz lunął na dobre. Zgasł ostatni z płomieni. Cleevy westchnął i zemdlał.
— …cholernie dobrą robotę. Nie zostawiłeś poczty, a to wskazuje, że jesteś świetnym listonoszem. Może uda się nam załatwić jakiś model.
Cleevy otworzył oczy. Nad nim stał promieniejący dumą naczelnik. Leżał na koi, nad sobą widział krzywiznę metalowych burt. Był na statku ratowniczym.
— Co się stało? — wykrztusił chrapliwie.
— Znaleźliśmy cię w ostatniej chwili — odparł naczelnik. — Lepiej jeszcze nie wstawaj. Jeszcze chwila, a pomoc okazałaby się zbędna.
Cleevy poczuł przyspieszenie podrywające statek i zrozumiał, że opuszczają powierzchnię planety 3-M-22. Słaniając się dotarł do okienka i spojrzał na ścielący się poniżej, pokryty zielenią krajobraz.
— Ogień był blisko — rzekł naczelnik, który przystanął obok i spoglądał wraz z nim w dół. — W samą porę uruchomiliśmy pokładowy system działek wodnych. Znajdowałeś się w samym centrum najpaskudniejszego pożaru stepu, jaki kiedykolwiek widziałem.
Spoglądając na nie zabliźnioną zieleń, naczelnik jakby przez moment się zawahał. Spojrzał niepewnie, wyraz jego twarzy przypomniał Cleevy’emu wyprowadzonego w pole lamparta.
— Słuchaj no — jakim cudem ty żeś się nie spalił?