– Nie wiem.
– Zatrzymasz się?
– Nie.
Colin skinął głową.
– To dobrze. Chyba nie powinniśmy się zatrzymywać. Myślę, że powinniśmy jechać nie oglądając się na nic.
Doyle spodziewał się, że nieznajomy lada moment przestanie trąbić i wycofa się na swą ulubioną odległość jednej czwartej mili. Trzymał się jednak blisko, tylko trzy stopy od ich bagażnika, pędząc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę z wyjącym klaksonem.
Choć nie było wiadomo, czy człowiek w chevrolecie jest tak niebezpieczny jak Charles Manson czy Richard Speck, to z pewnością był niezrównoważony. Czerpał jakąś przyjemność z terroryzowania ludzi absolutnie mu nieznanych, a to już znacznie odbiegało od normy. Doyle wiedział, lepiej niż kiedykolwiek, że nie chciałby spotkać się z tym człowiekiem twarzą w twarz i poznać granice jego szaleństwa.
Bip, biiiiiip, biiiiiip…
– Co możemy zrobić? – spytał chłopiec.
Doyle spojrzał na niego.
– Pas zapięty?
– Oczywiście.
– Znów zostawimy go w tyle.
– I dojedziemy do Denver bocznymi drogami?
– Owszem.
– Znajdzie nas jutro, gdy będziemy wyjeżdżać z Denver do Salt Lake City.
– Nie znajdzie – stwierdził Doyle.
– Skąd ta pewność?
– Nie jest jasnowidzem – powiedział Doyle. – Miał szczęście, to wszystko. Zatrzymywał się przypadkowo w okolicy, w której i my się zatrzymywaliśmy każdej nocy i, równie przypadkowo, wyruszał w drogę mniej więcej o tej samej godzinie co my, każdego ranka. To, że ciągle nas spotyka, jest czystym przypadkiem. – Wiedział, że to jedyne racjonalne wyjaśnienie, choć bardzo wątpliwe, jedyne względnie sensowne wytłumaczenie. A jednak nie wierzył w ani jedno swoje słowo. – W gazetach możesz przeczytać o bardziej nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. Dzień w dzień. – Mówił teraz tylko po to, żeby uspokoić chłopca. Ten stary, znajomy i znienawidzony strach powrócił i Doyle wiedział, że dopóki nie dotrą bezpiecznie do San Francisco, on też nie odzyska spokoju.
Wcisnął pedał gazu.
Thunderbird wystrzelił do przodu, tworząc szczelinę między obydwoma wozami. Dystans powiększył się gwałtownie, choć bagażówka też przyspieszyła.
– Nadłożysz mnóstwo drogi, jeśli teraz zawrócimy – powiedział chłopiec, a w jego głosie wyczuwało się niepokój.
– Niekoniecznie. Możemy skręcić na północ i znów zjechać na trasę trzydzieści sześć powiedział Doyle, obserwując w lusterku malejącą furgonetkę. – To niezła droga.
– To jednak kilka dodatkowych godzin jazdy. Wczoraj byłeś naprawdę zmęczony, gdy przyjechaliśmy do motelu.
– Nic mi nie będzie – powiedział Doyle. – Nie martw się o mnie.
Dojechali trasą siedemdziesiąt siedem do trasy trzydzieści sześć i podążyli na zachód przecinając północną część stanu.
Colin przestał darzyć sympatią pola, elewatory zbożowe, szyby wiertnicze i wiry powietrzne. Ledwie raczył spojrzeć na krajobraz. Wepchnął koszulkę w spodnie i wygładził ją, wybił rytm na kościstych kolanach, oczyścił grube szkła i jeszcze raz wygładził koszulkę. Minuty wlokły się jak ślimaki.
Lelan zwolnił do siedemdziesiątki, co uspokoiło meble i sprzęty, które grzechotały w części bagażowej, gdy tylko zaczynał przyspieszać. Spojrzał na złotą, przezroczystą dziewczynę siedzącą obok.
– Musieli skręcić gdzieś po drodze. Nie dogonimy ich wcześniej niż dziś wieczór w Denver.
Nie odezwała się.
– Powinienem był trzymać się z tyłu i czekać na okazję, by zepchnąć ich z drogi. Nie powinienem był atakować ich tak od razu.
Uśmiechnęła się tylko.
– No cóż – powiedział – sądzę, że masz rację. Autostrada to zbyt uczęszczane miejsce, by ich załatwić. Dziś wieczór, w hotelu, będzie o wiele łatwiej. Mógłbym zrobić to nożem, gdyby udało mi się podkraść niepostrzeżenie. Bez hałasu. Poza tym, niczego nie będą się spodziewać.
Pola przepływały obok. Ołowiane niebo zwieszało się nisko i o szybę zabębnił deszcz. Wycieraczki uderzały hipnotycznie, jak pałka, której ciosy raz za razem miażdżą coś ciepłego i miękkiego.
Rockies Motor Motel leżący na wschodnich krańcach Denver, był rozległym kompleksem budynków, w kształcie dwukondygnacyjnej szachownicy do gry w kółko i krzyżyk, z setką pokoi w każdym z czterech długich skrzydeł. Wbrew swoim rozmiarom – niemal dwie mile betonowych, odsłoniętych, krytych metalowym dachem tarasów – wydawał się mały, ponieważ stał w architektonicznym cieniu miejskich wieżowców, a także, co przytłaczało go jeszcze bardziej, w sąsiedztwie Gór Skalistych o zaśnieżonych szczytach, które majaczyły na zachodzie i południu. W ciągu dnia słońce tych górzystych okolic odbijało się w rzędach identycznych okien i w metalowych rynnach, przekształcało długie dachy przedsionków w pofałdowane lustra i połyskiwało w wodzie wypełniającej basen o olimpijskich wymiarach, który znajdował się w środku zamkniętego dziedzińca. Nocą, za zasłoniętymi oknami, we wszystkich niemal pokojach, paliły się ciepłe, pomarańczowe lampki, oświetlona była również woda w basenie i jego obrzeże; front motelu płonął żółtym, białym i czerwonym światłem, zainstalowanym głównie po to, by zwrócić uwagę na recepcję, hali, restaurację i cocktail bar pod nazwą Big Rockies.
Jednak w środę wieczorem, o 22.00, motel wydawał się ciemny i pozbawiony życia. Paliły się te światła, co zwykle, ale nie mogły odegnać szarego, zacinającego deszczu i cienkiej nocnej mgiełki, niosącej ze sobą wspomnienie zimowego chłodu, który nie tak dawno opuścił miasto. Zimne krople deszczu odbijały się od nawierzchni parkingu, uderzały o rzędy samochodów i stukały w szklane ściany hallu i restauracji. Bębniły bezustannie w dachy budynków i w pofałdowaną blachę, zakrywającą promenadę przy każdym skrzydle, wydając przyjemny dźwięk, który kołysał nocnych gości do głębokiego snu. Deszcz padał z hałasem do basenu i tworzył kałuże pod świerkami i innymi wiecznie zielonymi roślinami, które rosły na bogato ukształtowanym dziedzińcu. Tryskał z dziobów rynien i toczył się wzdłuż krawężników, na krótko tworząc wokół kratek ściekowych niewielkie jeziorka. Tam, gdzie nie mógł sięgnąć deszcz, docierała mgła, pokrywając kropelkami pary przysłonięte okna i połyskliwą czerwoną emalię ponumerowanych drzwi.
Alex Doyle siedział na brzegu podwójnego łoża w pokoju numer trzysta osiemnaście i słuchał deszczu uderzającego w dach oraz Colina rozmawiającego przez telefon z Courtney.
Chłopiec nie wspomniał o nieznajomym w wynajętej furgonetce. Mężczyzna już ich nie dogonił w czasie tego długiego popołudnia. I w żaden sposób nie mógł dowiedzieć się, gdzie spędzali noc… nawet gdyby ta gra wciągnęła go do tego stopnia, że w celu jej kontynuacji zboczyłby z trasy, i tak zniechęciłaby go zła pogoda; nie przeszukiwałby wszystkich moteli leżących wzdłuż trasy siedemdziesiąt w nadziei, że znajdzie thunderbirda – nie tej nocy, nie w tym deszczu. Nie było potrzeby niepokoić Courtney szczegółami tego niebezpiecznego wydarzenia, które minęło, i które, Doyle czuł to teraz, nigdy naprawdę niebezpieczne nie było.
Colin skończył i podał słuchawkę Doyle’owi.
– A jak tobie podobał się Kansas? – spytała, gdy się z nią przywitał.
– To była prawdziwa edukacja – odpowiedział Doyle.
– Z Colinem jako nauczycielem?
– Nic dodać, nic ująć.
– Słuchaj, Alex, czy z Colinem wszystko w porządku?
Читать дальше