Gdy Chrissie i Sam weszli za Tessą, w oddali zagrzmiał wystrzał.
Wydawało się, że dobiega z zewnątrz.
Zamknęli drzwi i usłyszeli kolejne huki, już bliżej, prawdopodobnie przy wejściu do sali koncertowej.
W tym pokoju było również dwoje drzwi, ale jedne prowadziły do gabinetu dyrektora chóru.
Rzucili się więc do drugich. Wyskoczyli na korytarz oświetlony jedynie czerwonym neonem z napisem SCHODY, co oznaczało, że jest to wewnętrzna klatka schodowa bez wyjścia na zewnątrz.
– Weź ją na górę – Sam ponaglił Tessę.
– Ale…
– Szybko! Wchodzą na parter prawdopodobnie wszystkimi wejściami.
– A ty…
– Postoję tu chwilę – powiedział.
Drzwi do sali otworzyły się z impetem i natychmiast padły strzały.
– Uciekajcie – wyszeptał Sam.
Harry usłyszał skrzypnięcie drzwi garderoby. Na strychu było zimno, ale pot lał się po nim strumieniami, jakby siedział w saunie. Chyba niepotrzebnie włożył dwa swetry. Odejdźcie, myślał, odejdźcie.
Do diabła, nie, no dalej, chodźcie tu. Sądzicie, że chcę żyć wiecznie?
Sam przyklęknął na jedno kolano, bowiem ta pozycja ułatwiała mu celowanie osłabionym prawym nadgarstkiem. Uchylił drzwi na sześć cali i obydwie dłonie wysunął przez szczelinę, podpierając prawą dłoń z bronią drugą ręką.
W blasku dochodzącym z korytarza dostrzegł tego faceta w głębi sali. W jego postaci było coś znajomego.
Uzbrojony człowiek nie widział Sama. Przezornie walił na oślep gradem kul. W końcu suchy trzask rozniósł się po pomieszczeniu. Koniec amunicji.
Sam zmienił plany. Zerwał się na równe nogi i rzucił z powrotem do sali. Nie mógł czekać, aż facet zapali światło i naładuje karabin. W biegu opróżnił swoją trzydziestkęósemkę, starając się za wszelką cenę trafić. Mężczyzna przy drzwiach pisnął. Boże, pisnął jak dzieciak wysokim i drżącym głosem, znikając w korytarzu.
Sam posuwał się do przodu, chwytając lewą ręką zapasowe ładunki z kieszeni, a prawą wytrząsał łuski z bębenka. Gdy dotarł do zamkniętych drzwi, za którymi zniknął wysoki mężczyzna, przycisnął się plecami do ściany i załadował rewolwer.
Kopnąwszy drzwi zajrzał do hallu oświetlonego neonówkami.
Pusto.
Ani kropli krwi na podłodze.
Cholera. Prawa dłoń zdrętwiała mu. Czuł jak nadgarstek puchnie pod bandażem, przesiąkniętym świeżą krwią. Wziąwszy pod uwagę, że z każdą minutą coraz gorzej strzelał, musiałby poprosić tego drania, żeby chwycił lufę między zęby, wtedy z pewnością trafiłby go.
Pięć pokoi ćwiczeń po każdej stronie hallu było zamkniętych, a światło paliło się jedynie w pomieszczeniu na końcu korytarza. Może tam skrył się przybysz. Ale gdziekolwiek był, zapewne wpakował już kilka pocisków w strzelbę, więc odpowiedni moment na pościg minął.
Sam cofnął się, zwalniając drzwi między hallem a salą chóru. W ostatniej chwili przed zamknięciem mignął mu wysoki człowiek w progu sali koncertowej.
To pojawił się sam Shaddack.
Zabrzmiała kanonada.
Dźwiękoszczelne drzwi zatrzasnęły się w krytycznym momencie. Były dostatecznie grube, by zatrzymać pociski.
Sam wpadł do hallu i skierował się na schody, gdzie wcześniej wysłał Tessę z Chrissie.
Znalazł je w korytarzu na piętrze pod kolejnym czerwonym neonem: SCHODY.
Na klatkę schodową wszedł Shaddack.
Sam stanął na pierwszym stopniu, wychylił się przez poręcz i zauważywszy sylwetkę prześladowcy, wystrzelił dwa razy.
Ten znów pisnął jak chłopiec i schronił się przy ścianie, z dala od otwartej przestrzeni, gdzie był widoczny.
Sam nie wiedział, czy trafił. Może. Ale na pewno nie zranił go śmiertelnie. Shaddack wciąż pokonywał stopień po stopniu, trzymając się blisko ściany. A gdy już dotrze do pierwszego podestu, zbliży się nagle do poręczy i strzeli do nich.
Sam wycofał się bezgłośnie do hallu. Czerwony napis SCHODY odbijał się na twarzach Chrissie i Tessy krwawym blaskiem.
Pobrzękiwanie. Szuranie.
Brzdęk – szur. Brzdęk – szur.
Harry wiedział, że to odgłos wieszaków na ubrania przesuwanych po metalowym drągu.
Jak na to wpadli? Niech to diabli, pewnie go wywąchali. W końcu pocił się jak koń. Może konwersja wyostrzyła ich zmysły.
Pobrzękiwanie i szuranie ustały.
W chwilę później usłyszał, jak usuwają pręt na wieszaki, by opuścić klapę.
Blednące światło latarki migało bezustannie, więc Tessa potrząsnęła nią, by poruszyć baterie i zyskać kilka sekund słabego blasku.
Z hallu weszli do laboratorium chemicznego z czarnymi marmurowymi stołami, stalowymi zlewami i wysokimi drewnianymi taboretami. Żadnej osłony. Wyjrzeli przez okna z nadzieją, że jest pod nimi jakiś dach. Nie. Dwupiętrowy goły mur, aż do betonowego chodnika.
Przez drzwi przy końcu laboratorium wkroczyli do magazynku o powierzchni dziesięciu stóp kwadratowych, pełnego chemikaliów w zapieczętowanych pojemnikach i butelkach, z etykietami o trupich czaszkach albo czerwonym napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO. Przypuszczała, że można by ich użyć jako broni, ale nie mieli czasu na szukanie odpowiednich substancji. Poza tym, nigdy nie była dobrą uczennicą z nauk przyrodniczych, nic nie pamiętała z chemii i zapewne wysadziłaby się w powietrze po otwarciu pierwszej z brzegu butelki. Z wyrazu twarzy Sama domyśliła się, że on też nie widzi możliwości wykorzystania tych chemikaliów.
Tylne drzwi schowka prowadziły do pracowni biologicznej. Na ścianach wisiały przekroje anatomiczne. Tu również nie znaleźli kryjówki.
Przyciskając Chrissie do boku, Tessa wyszeptała do Sama:
– Co teraz? Czekać tu z nadzieją, że nas nie znajdzie… czy iść dalej?
– Sądzę, że bezpieczniej będzie wynieść się – odpowiedział. – Jeśli zostaniemy, może nas zaskoczyć.
Zgodziła się.
Ruszył przodem między stołami w stronę drzwi do hallu.
Z tyłu, gdzieś w ciemnym magazynie lub laboratorium chemicznym, rozległ się cichy, ale wyraźny trzask.
Sam przepuścił Chrissie i Tessę obserwując wyjście z magazynu.
Tessa podeszła do drzwi na korytarz i przekręciwszy powoli gałkę ostrożnie je pchnęła.
Z mroku wynurzył się Shaddack wciskając jej lufę karabinu w żołądek.
– Będzie ci naprawdę przykro – powiedział podniecony.
Opuścili klapę. Snop światła z garderoby dotarł aż do belek sufitu, ale nie rozjaśnił odległego kąta, w którym siedział Harry.
Bezwładną dłoń ułożył na udzie, a sprawną zawzięcie ściskał pistolet.
Serce waliło mu mocniej i szybciej niż kiedykolwiek w minionych dwudziestu latach od czasu walk w Południowo-Wschodniej Azji.
Czuł skurcz w żołądku. Gardło miał tak ściśnięte, że z trudem oddychał. Ze strachu kręciło mu się w głowie. Ale, jak Bóg na niebie, z pewnością czuł się żywy.
Rozległy się zgrzyty i trzaski. Rozkładali drabinę.
Tommy Shaddack wpakował jej lufę w brzuch, prawie wypruwając wnętrzności, nim uświadomił sobie, że była ładna, i wówczas już nie chciał jej zabić, przynajmniej nie od razu. Przedtem każe jej robić z nim pewne rzeczy, a raczej robić te pewne rzeczy jemu. Wszystko, czego tylko zapragnie, cokolwiek powie, albo rozgniecie ją o ścianę. Tak, należała do niego, i lepiej żeby to sobie uświadomiła albo pożałuje, gdyż sprawi, że będzie jej naprawdę przykro.
Читать дальше