— Takie niebezpieczeństwo istnieje, towarzyszko sekretarz — zgodził się Theisman, naturalnie nie dodając, że to właśnie był główny powód jego propozycji. — Nie twierdzę zresztą, że znam wszystkie odpowiedzi czy problemy z tym związane. Po prostu mówię pani, jak to wygląda z mojej perspektywy.
— Rozumiem, towarzyszu admirale. A trzecia zaleta?
— Mówiąc prosto, jest to kwestia wzajemności. Traktując jeńców zgodnie z konwencją, możemy domagać się, by nasi ludzie wzięci do niewoli byli w ten sam sposób traktowani przez przeciwnika, który będzie musiał traktować ich przynajmniej tak dobrze jak my albo straci w wojnie propagandowej. A to da nam dwie rzeczy. Po pierwsze uważam, że mamy moralny obowiązek dopilnować, by nasi ludzie walczący w tej ludowej wojnie byli dobrze traktowani w każdych okolicznościach, także po złapaniu przez wroga. Po drugie wzmocni to morale Ludowej Marynarki: ludzie zawsze lepiej walczą, jeśli są pewni swej przyszłości i nie jest to perspektywa samych nieprzyjemności, jeśli już znajdą się w rękach wroga.
W ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że jak dotąd Królewska Marynarka wzięła do niewoli dziesięć czy piętnaście razy więcej jeńców, więc ma się na kim mścić jakby co. Komuś, kto widział świat tak, jak chciał go widzieć, lepiej było nie przypominać, że w rzeczywistości nie wygląda on w ten sposób.
— Rozumiem… — powtórzyła Ransom.
Złączyła wsparte na poręczach fotela dłonie i przyglądała się Theismanowi długo i z namysłem. Odpowiedział jej podobnym spojrzeniem, ignorując rozwijającą się szybko rewoltę żołądka.
— Muszę przyznać, towarzyszu admirale — odezwała się wreszcie Ransom — że jestem pod wrażeniem pańskiej argumentacji. Szkoda, że dotąd był pan tak, hm… apolityczny. Przydałby się nam oficer flagowy potrafiący tak logicznie analizować sytuację z wojskowego punktu widzenia.
— Apolityczność wynika z przekonania o braku talentów i umiejętności predystynujących do politycznej kariery — odparł Theisman, podając wspaniałomyślnie jakieś dziesięć procent prawdy.
— Nie jestem tego taka pewna. Propagandowy aspekt problemu uchwycił pan doskonale.
— Usłyszeć to od pani to prawdziwy komplement, towarzyszko sekretarz, ale nie jestem pewien, czy mogę się zgodzić z tą oceną — odparł ostrożnie, uważając, by niczym nie zasugerować, że to „doskonałe uchwycenie” wynikało prawie wyłącznie z jej ślepoty w tej sprawie. — Sądzę, że po spokojnym przeanalizowaniu moich obserwacji dojdzie pani do wniosku, że wszystkie wynikają z rozważenia wyłącznie militarnych skutków podejścia do konwencji. Obawiam się, że poza te ramy nie jestem w stanie wyjść. Zdaję sobie na przykład sprawę, że moje zrozumienie naszej sytuacji gospodarczej czy politycznej jest bardziej niż ograniczone. Pamięta pani naszą rozmowę w dniu pani przybycia? Całe dorosłe życie spędziłem w wojsku i wśród wojskowych i uważam, że powinienem pozostać przy zajęciu, które znam najlepiej, tym bardziej że toczymy naprawdę ważną dla nas wszystkich wojnę.
— Może ma pan rację… szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę pańskie osiągnięcia bojowe, przeniesienie pana do stolicy może nie być rozsądnym posunięciem. Wygranie wojny wymaga politycznego kierownictwa, ale także oficerów zdolnych przełożyć dyrektywy na udane akcje bojowe.
Theisman skinął potwierdzająco głową, ale nie odezwał się. Ransom tymczasem przesunęła dłońmi po poręczach fotela i przyznała:
— Dał mi pan do myślenia, towarzyszu admirale. Nie jest wykluczone, że zbyt pospiesznie odrzuciłam konwencję, uznając ją za bezużyteczną. Nadal co prawda nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy uznać, że obowiązuje nas przeżytek wymyślony i podpisany przez wrogów klasowych, jeżeli wygodniej nam będzie tak zdecydować. Ale przekonał mnie pan, że nie byłoby rozsądne zrobienie tego bez starannego rozważenia konsekwencji.
Theisman ponownie jedynie skinął głową, woląc się nie odzywać. Żołądek zaczynał wygrywać i w jego głosie na pewno dałoby się usłyszeć napięcie i wysiłek, którymi powstrzymywał się przed wymiotowaniem. A te Ransom mogła zupełnie opacznie zinterpretować. Wyglądało jednak na to, że wysiłek się opłacił… chyba że Ransom jeszcze coś wymyśli, do czego bezwzględnie była zdolna.
— W każdym razie — dodała, wstając — teraz z pewnością nie jest właściwy czas, by oficjalnie odrzucić konwencję denebską.
Theisman poczuł ulgę tak dużą, że ledwie zdołał wstać — kolana miał dziwnie miękkie i mało pomocne w wykonywaniu jakichkolwiek ruchów.
Ransom jednakże jeszcze nie skończyła:
— Co zaś się tyczy wypadków, w których zdecydujemy się ją naruszyć, to ma pan całkowitą rację, towarzyszu admirale: musimy być ostrożni i starannie wybierać oficjalne wytłumaczenie.
Dobrze się stało dla Theismana, że gdy to powiedziała, była odwrócona do niego plecami, gdyż nie zdołał w pełni zapanować nad mięśniami twarzy i przez moment gościł na niej wyraz tak czystej nienawiści, że nie można go było z niczym pomylić.
— Tak — powiedziała już bardziej do siebie, gdy odprowadzał ją do drzwi — to będzie wymagało przemyślenia… może powinniśmy scentralizować całą biurokrację związaną z jeńcami. Moglibyśmy przyjąć zasadę, że listy wszystkich jeńców są dostępne dla inspektorów Ligi wyłącznie w siedzibach przedstawicielstw, powiedzmy… departamentu do spraw jeńców wojennych. Ładnie brzmi, prawda? Można by też ograniczyć ich kontakty i swobodę poruszania się tylko do planet, na których znajdowałyby się takie przedstawicielstwa. Oficjalnymi powodami byłyby względy bezpieczeństwa i usprawnienie oraz zorganizowanie systemu w celu zapewnienia jeńcom właściwej opieki. I to nawet byłaby prawda… no, może nie cała, ale nie bądźmy drobiazgowi. A w ten sposób nawet nie musimy przyznawać, że wzięliśmy do niewoli kogoś, kogo nie chcielibyśmy w niej oficjalnie trzymać. Naprawdę szkoda, że wcześniej na to nie wpadłam: znacznie uprościłoby to obecny problem.
Ransom zatrzymała się przy drzwiach z rozmarzonym, lodowatym uśmiechem i podała na pożegnanie dłoń Theismanowi. Ten z trudem, ale panował już nad mimiką twarzy.
— Naprawdę dziękuję za pomoc, towarzyszu admirale! — oznajmiła z entuzjazmem Ransom. — Pomógł pan w znaczącym stopniu całemu wysiłkowi wojennemu. Jeżeli będzie pan miał jakieś inne cenne pomysły, proszę się nimi ze mną podzielić!
Uścisnęła mu dłoń, błysnęła w uśmiechu zębami i wyszła.
W ślad za nią podążyli ochroniarze, a on czekał uprzejmie, aż się za nimi drzwi zamknęły.
Ledwie zdążył do łazienki, gdy jego żołądek wreszcie postawił na swoim i pozbył się swej zawartości.
Strażnicy na pokładzie promu nie nosili zielono-szarych uniformów Ludowej Marynarki ani brązowo-szarych mundurów Marines. Ubrani byli w czarne kurtki mundurowe i czerwone spodnie wojsk Urzędu Bezpieczeństwa. I było ich więcej — dokładnie tylu ilu jeńców. Uzbrojeni byli w automatyczne strzelby i wyglądali na takich, co lubią ich używać.
Honor siedziała sztywna i nieruchoma, trzymając na kolanach równie sztywnego i nieruchomego Nimitza. Na twarzy miała maskę sztucznego spokoju, a na sobie czuła twarde, wrogie spojrzenia. Jej twarz stała się kamienna w chwili, w której zobaczyła uzbrojonych ubeków zamiast Marines, których się spodziewała. Z uwagi na liczbę strażników w przedziale desantowym zmieścili się tylko członkowie jej sztabu i starsi oficerowie Prince Adriana. Cała reszta leciała drugim promem. Zastanawiała się, czy się, jeszcze spotkają…
Читать дальше