Chętnie napiłby się rumu. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że kiedy już go zdobywa, pije za dużo.
Niedługo to wszystko się kończy. Wróci na stały ląd, do willi, którą kupił w jego imieniu agent. Stała na cyplu, daleko od szosy, na końcu prywatnej drogi. Żadnych gości. Żadnych sąsiadów. Nikogo, komu trzeba odpowiadać na pytania.
Gdyby był sprytny, opuściłby Pinnacle całe lata temu, zanim to wszystko zwaliło cię na niego ze wszystkich stron. Ale nie dopilnował sprawy, przekonany, że skoro nie bierze w tym udziału, ludzie już o nim zapomnieli. Zapomnieli, że tam był.
Czy pan jest ten Nightingale, który aż tak spieprzył sprawę przy pierwszej misji, że już nigdy nie wróciliśmy na tę planetę?
Nie miał bliskich przyjaciół, ale nie wiedział, dlaczego tak jest. Nigdy nie było nikogo, z kim mógłby się podzielić sukcesem zawodowym. A teraz, w tym sterylnym otoczeniu, odkrył, że coraz bardziej zastanawia się nad swoim życiem i zaczyna odnosić wrażenie, że to podróż donikąd.
Gdy Maleiva III znów znalazła się na pierwszym miejscu w mediach, a opinia publiczna zaczęła się interesować wszystkim, co się wiązało z tą przeklętą planetą, jego sytuacja zaczęła się gwałtownie pogarszać. Zastanawiał się nawet nad zmianą nazwiska po powrocie na Ziemię. Tylko że wiązało się to ze poważnymi komplikacjami. Biurokracja była zatrważająca. Nie, wystarczy, jak nie będzie figurował w książce telefonicznej. Popełnił błąd, mówiąc tym ludziom, że jedzie do Szkocji.
Założy zaszyfrowaną skrytkę. Wszelkie pieniądze, wszelkie formalne transakcje, wszystko, co będzie miało do niego dotrzeć, trafi do tej skrytki. Będzie mógł odpowiedzieć albo nie, zależnie od chęci. Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Jeśli będzie ostrożny, nikt koło Banff, gdzie miał się osiedlić, nie odkryje, kim jest.
Czy to pan jest ten Nightingale, który zemdlał?
Tego strasznego dnia potwory wgryzły się w jego ciało. E-skafander zapewniał ograniczoną ochronę i choć nie powstrzymał ataku, uniemożliwił tym łajdakom wstrzyknięcie trucizny. Mimo to ich dzioby przedarły się aż do żywego mięsa. Nigdy nie pozbył się bólu w karku, choć fizycznie wszystko było w porządku. Jakaś psychiczna blizna, której lekarze nie mogli uleczyć.
Każdy postąpiłby tak jak on.
Cóż, może nie każdy. Ale on nie bał się, przynajmniej nie bardziej niż pozostali. I nie uciekł, nie zostawił nikogo. Przynajmniej próbował.
Na pokładzie luksusowego liniowca „Wieczorna Gwiazda” leciało półtora tysiąca pasażerów, którzy chcieli obejrzeć zderzenie. Jednym z nich był światowej sławy dziennikarz Gregory MacAllister, komentator i obserwator ludzkiej kondycji. MacAllister szczycił się pewnym rodzajem skromności. Na wyprawach myśliwskich nosił własną broń. Zawsze podkreślał, że współpracownicy powinni rozmawiać ze sobą jak równy z równym. Był zawsze bardzo uprzejmy wobec zwykłych ludzi, z którymi przyszło mu się kontaktować, jak kelnerzy, lekarze i kapitanowie statków z całego świata. Czasem rzucił jakiś dowcip o wieśniakach, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko żart.
Był liczącą się osobą na niwie politycznej i odkrywcą najjaśniejszych gwiazd literackiego firmamentu. Był także z urzędu dyrektorem Towarzystwa Chicagowskiego, kuźni myśli politycznej i literackiej. Pracował w radzie Baltimorskiego Instytutu Leksykograficznego, a kiedyś redagował przemówienia premiera. Był wpływowym członkiem kilku towarzystw filantropijnych, choć publicznie głosił, że biedni ludzie są po prostu niekompetentni i leniwi. Odegrał poważną rolę w znalezieniu prawników, którzy pozwali radę szkoły Brantley w sprawie Księgi Rodzaju. Lubił uważać się za jedynego na świecie praktykującego demaskatora zwalczającego szarlatanów, oszustów, profesorów i biskupów.
Na podróż na pokładzie „Wieczornej Gwiazdy” zgodził się niechętnie. Nie, żeby nie czuł ekscytacji na myśl o obserwowaniu zderzenia planet, ale cała ta impreza trąciła mu rozrywką dla proletariatu. Takie imprezy były dla ludzi, którym brak podstawowych wartości. Coś jak pójście na publiczną plażę. Albo na mecz piłkarski.
W końcu jednak zgodził się, poddając się własnej ciekawości i chcąc wykorzystać możliwość oglądania na własne oczy tego niezwykłego zdarzenia w historii. Ponadto w ten sposób mógł zaprezentować solidarność ze zwykłymi ludźmi. Nawet jeśli ci zwykli ludzie mieli spore posiadłości na Cape Cod i na brzegu rzeki Hudson.
To całe rozwalanie planet może być w końcu zabawne, a nawet posłużyć za pretekst do paru kawałków o przemijaniu życia i niepewności, jaka wiąże się z dobrami materialnymi. Nie miał też nic przeciwko wymiernym korzyściom. Jedynymi ludźmi, którzy najchętniej zrównaliby wszystkich w posiadaniu materialnym tak, by nikt nie miał niczego, byli oczywiście ci, którzy i tak niczego nie mieli.
Niewątpliwy wpływ na jego decyzję o wzięciu udziału miała oczywiście lista pasażerów, na której znalazło się wiele ważnych w tym okresie postaci polityki i biznesu.
Choć MacAllister nigdy by tego nie przyznał, udogodnienia na pokładzie wielkiego statku zrobiły na nim wrażenie. Kajuta okazała się nieco ciasna jak na jego standardy, ale to było do przewidzenia. Statek był wygodny, a wystrój sugerował raczej powściągliwy dobry gust niż ostentacyjny tani przepych, jaki zwykle spotykało się na pokładzie wielkich nadświetlnych liniowców.
Z przyjemnością włóczył się po labiryncie sal jadalnych, barów i salonów. Kilka sal zamieniono w wirtualne werandy, gdzie w odpowiedniej chwili pasażerowie mieli obserwować katastrofę.
Choć MacAllister pierwotnie zaplanował, że będzie spędzał dużo czasu na pracy, zainstalował się w bistrze o nazwie Nawigator, przy sterburcie, na górnym pokładzie. Co wieczór otaczali go tam różni ważniacy i wielbiciele, zwykle drugorzędni politycy, ich doradcy, dziennikarze, paru dyrektorów i kilku pisarzy. Wszyscy bardzo chcieli się z nim zaprzyjaźnić i żeby wszyscy to widzieli. Pierwszego wieczora zaproszono go na obiad do stołu kapitana. Ponieważ jeszcze się całkiem nie urządził, odmówił.
Jeśli nawet MacAllister miał wrogów, którzy z zadowoleniem patrzyliby, jak odlatuje do układu Maleivy, a najlepiej, jak ląduje na skazanej za zagładę planecie, wiedział, że większość ludzkości myśli o nim jako o błędnym rycerzu, walczącym o dobro, demaskującym bufonów i zawsze utrzymującym się w czołówce ludzi, dzięki którym na Ziemi ocalał jeszcze zdrowy rozsądek.
Cieszył się reputacją doskonałego analityka, oraz — co ważniejsze — wzoru uczciwości. Nie opowiadał się ani po stronie postępu, ani po stronie konserwatystów. Nie można było go kupić. I nie można było go oszukać.
Kobiety często oferowały mu siebie. Z części tych ofert korzystał. Działał dyskretnie, przekonując się w duchu, że to niemożliwe, by zazdrosny mąż się dowiedział. Uwielbiał płeć przeciwną, choć uważał raczej, w epoce słabych mężczyzn, że miejsce kobiet jest w kuchni i w łóżku. Tam były najszczęśliwsze, a gdyby wszyscy zrozumieli tę prostą prawdę, życie stałoby się lepsze dla każdego.
W połowie drogi dowiedział się, że na Deepsix znaleziono budowle, i skomentował to w swoim dzienniku, który prowadził przez całe życie.
Wiedzieliśmy o Maleivie III i zbliżającym się zderzeniu od jakichś dwudziestu lat, napisał, a gdy zostało nam tylko parę tygodni, nagle dowiedzieliśmy się, że ten nieszczęsny świat ma jakąś historię. Teraz oczywiście będzie dużo wytykania palcami i szukania winnych, którzy przegapili taki istotny szczegół. Pewnie okaże się, że tym pechowcem jest pilot „Taliaferro”, który ma to szczęście, że już nie żyje. Albo wykryją, że za niedopatrzenie polegające na niedokładnej analizie danych satelitarnych winę ponosi jakiś trzeciorzędny urzędnik. To będzie niezły cyrk.
Читать дальше