— Ha! — nie wytrzymała wreszcie Ciri. - Wiem, czemu to robisz! Chcesz ładnie wyglądać, bo jedziemy do miasta! Zgadłam?
— Zgadłaś.
— Aja?
— Co ty?
— leż chcę ładnie wyglądać! Uczeszę się…
— Włóż beret — powiedziała ostro Yennefer, wciąż wpatrzona w wiszące nad uszami konia zwierciadło. - Na to samo miejsce, gdzie był. I schowaj pod nim włosy.
Ciri fuknęła gniewnie, ale usłuchała natychmiast. Już dawno nauczyła się rozróżniać barwy i odcienie głosu czarodziejki. Wiedziała, kiedy można spróbować dyskusji, a kiedy nie.
Yennefer, ułożywszy wreszcie loki na czole, wydobyła z juków mały słoiczek z zielonego szkła.
— Ciri — powiedziała łagodniej. - Podróżujemy skrycie. A podróż jeszcze się nie skończyła. Dlatego masz kryć włosy pod beretem. W każdej bramie miejskiej są tacy, którym płaci się za dokładną i pilną obserwację podróżnych. Rozumiesz?
— Nie — odparła bezczelnie Ciri, ściągając wodze karego ogiera czarodziejki. - Wypiękniłaś się tak, że tym wypatrywaczom z bramy oczy wyjdą! Ładna mi skrytość!
— Miasto, do którego bram zmierzamy — uśmiechnęła się Yennefer — to Gors Velen. Ja nie muszę się kamuflować w Gors Velen, a wręcz, powiedziałabym, przeciwnie. Z tobą jest inna sprawa. Ciebie nikt nie powinien zapamiętać.
— Ci, którzy będą gapić się na ciebie, dostrzegą i mnie! Czarodziejka odkorkowała słoiczek, z którego zapachniało bzem i agrestem. Zanurzywszy w słoiczku palec wskazujący wtarła sobie pod oczy nieco zawartości.
— Wątpię — powiedziała, wciąż zagadkowo uśmiechnięta — by ktokolwiek zwrócił na ciebie uwagę.
Przed mostem stał długi rząd jeźdźców i wozów, a na przedbramiu tłoczyli się podróżni, oczekujący na kolejkę do kontroli. Ciri żachnęła się i zaburczała, rozzłoszczona perspektywą długiego czekania. Yennefer jednak wyprostowała się w siodle i ruszyła kłusem, patrząc wysoko ponad głowy podróżnych — ci zaś rozstąpili się prędko, zrobili miejsce, kłaniając z szacunkiem. Strażnicy w długich kolczugach też od razu dostrzegli czarodziejkę i zrobili jej wolną drogę, nie żałując trzonków dzid, którymi karcili opornych lub zbyt powolnych.
— Tędy, tędy, wielmożna pani — zawołał jeden ze strażników, gapiąc się na Yennefer i mieniąc na twarzy. -Wjedźcie tędy, proszę łaskawie! Nastąpić się! Nastąpić się, chamy!
Wezwany pospiesznie dowódca warty wyłonił się z kordegardy naburmuszony i zły, ale na widok Yennefer po-kraśniał, szeroko otworzył oczy i usta, zgiął w niskim ukłonie.
— Uniżenie witam w Gors Velen, jaśnie pani — wybełkotał, prostując się i gapiąc. - Na twe rozkazy… Czy w mocy mojej usłużyć czym wielmożnej? Eskortę dać? Przewodnika? Wezwać może kogo?
— Nie trzeba — Yennefer wyprostowała się na kulbace, spojrzała na niego z góry. - Zabawię w mieście krótko. Jadę na Thanedd.
— Ma się rozumieć… - żołdak przestąpił z nogi na nogę, nie odrywając oczu od twarzy czarodziejki. Pozostali strażnicy gapili się również. Ciri dumnie wyprężyła się i zadarła głowę, ale skonstatowała, że na nią nie patrzy nikt. Jak gdyby w ogóle nie istniała.
— Ma się rozumieć — powtórzył dowódca straży. - Na Thanedd, tak… Na zjazd. Pojmuję, ma się rozumieć. Życzę tedy…
— Dziękuję — czarodziejka popędziła konia, w oczywisty sposób nieciekawa, czego chciałby życzyć jej komendant. Ciri podążyła w ślad. Strażnicy kłaniali się przejeżdżającej Yennefer, jej nadal nie zaszczycając choćby spojrzeniem.
— Nawet o imię cię nie zapytali — mruknęła, doganiając Yennefer i ostrożnie kierując koniem wśród wyjeżdżonych w błocie ulicy kolein. - Ani o to, skąd jedziemy! Zaczarowałaś ich?
— Nie ich. Siebie.
Czarodziejka odwróciła się, a Ciri westchnęła głośno. Oczy Yennefer płonęły fioletowym blaskiem, a twarz promieniała urodą. Olśniewającą. Wyzywającą. Groźną. I nienaturalną.
— Zielony słoiczek! — domyśliła się od razu Ciri. - Co to było?
— Glamarye. Eliksir, a raczej maść na specjalne okazje. Ciri, czy ty musisz wjeżdżać w każdą kałużę na drodze?
— Chcę umyć koniowi pęciny!
— Nie padało od miesiąca. To są pomyje i końskie szczyny, nie woda.
— Aha… Powiedz mi, dlaczego użyłaś tego eliksiru? Aż tak bardzo ci zależało…
— To jest Gors Velen — przerwała Yennefer. - Miasto, które swój dobrobyt w znacznej mierze zawdzięcza czarodziejom. Dokładniej, czarodziejkom. Sama widziałaś, jak traktuje się tu czarodziejki. A ja nie miałam ochoty przed- stawiać się ani udowadniać, kim jestem. Wolałam, by było to oczywiste na pierwszy rzut oka. Za tym czerwonym domem skręcamy w lewo. Stępa, Ciii, wstrzymuj konia, bo potrącisz jakieś dziecko.
— A po co myśmy tutaj przyjechały?
— Już ci to mówiłam.
Ciri parsknęła, zacisnęła usta, silnie szturchnęła wierzchowca piętą. Klacz zatańczyła, omal nie wpadając na mijający ich zaprzęg. Woźnica wstał z kozła i zamierzał uraczyć ją furmańską wiązanką, ale na widok Yennefer usiadł szybko i zajął się wnikliwą analizą stanu własnych chodaków.
— Jeszcze jedno takie bryknięcie — wycedziła Yennefer — a pogniewamy się. Zachowujesz się jak niedorosła koza. Przynosisz mi wstyd.
— Chcesz mnie oddać do jakiejś szkoły, tak? Ja nie chcę!
— Ciszej. Ludzie się gapią.
— Na ciebie się gapią, nie na mnie! Ja nie chcę iść do żadnej szkoły! Obiecywałaś mi, że zawsze będziesz ze mną, a teraz chcesz mnie zostawić! Samą! Ja nie chcę być sama!
— Nie będziesz sama. W szkole jest wiele dziewcząt w twoim wieku. Będziesz miała mnóstwo koleżanek.
— Nie chcę koleżanek. Chcę być z tobą i z… Myślałam, że…
Yennefer odwróciła się gwałtownie.
— Co myślałaś?
— Myślałam, że jedziemy do Geralta — Ciri wyzywająco podrzuciła głową. - Dobrze wiem, o czym rozmyślałaś całą drogę. I dlaczego wzdychałaś w nocy…
— Dość — syknęła czarodziejka, a widok jej płonących oczu sprawił, że Ciri wtuliła twarz w końską grzywę. -Nadto się rozzuchwaliłaś. Przypominam ci, że czas, gdy mogłaś mi się opierać, minął bezpowrotnie. Stało się tak z twojej własnej woli. Teraz masz być posłuszna. Zrobisz to, co rozkażę. Zrozumiałaś?
Ciri pokiwała głową.
— To, co rozkażę, będzie dla ciebie najlepsze. Zawsze.
I dlatego będziesz mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Jasne? Zatrzymaj konia. Jesteśmy na miejscu.
— To jest ta szkoła? — zaburczała Ciri, podnosząc oczy na okazałą fasadę budynku. - To już…
— Ani słowa więcej. Zsiadaj. I zachowuj się jak należy. To nie jest szkoła, szkoła jest w Aretuzie, nie w Gors Velen. To jest bank.
— A do czego nam bank?
— Pomyśl. Zsiadaj, mówiłam. Nie w kałużę! Zostaw konia, od tego jest służba. Zdejmij rękawice. Nie wchodzi się do banku w rękawicach do jazdy. Spójrz na mnie. Popraw beret. Wyrównaj kołnierzyk. Wyprostuj się. Nie wiesz, co zrobić z rękami? To nic z nimi nie rób!
Ciri westchnęła.
Służący, którzy wylegli z wrót budynku i gnąc się w ukłonach usłużyli, byli krasnoludami. Ciri przyjrzała się im ciekawie. Choć tak samo niscy, krępi i brodaci, w niczym nie przypominali jej druha, Yarpena Zigrina, ani jego „chłopaków". Służący byli szarzy, jednolicie umundurowani, nijacy. I uniżeni, czego o Yarpenie i jego chłopakach żadną miarą powiedzieć nie było można.
Weszły do środka. Magiczny eliksir nadal działał, toteż pojawienie się Yennefer spowodowało natychmiast wielkie poruszenie, bieganinę, ukłony, dalsze uniżone pozdrowienia i deklaracje gotowości do usług, którym kres położyło dopiero pojawienie się niewiarygodnie grubego, dostatnio odzianego i białobrodego krasnoluda.
Читать дальше