Bowiem słowa rudowłosej nie chybiły celu: rebelianci słuchali chciwie, nie dbając o obecność własnego dowódcy. Twardokęsek wystarczająco wiele czasu spędził w szajce na Przełęczy Zdechłej Krowy, by rozumieć, że w podobnych chwilach często byle wyraz przeważy. Szarka rzuciła wyzwanie, nazbyt urągliwe, by Jastrzębiec mógł je zmilczeć lub zapomnieć. Nie, stary nie przyjmie pokornie obelgi, pomyślał, podobnie jak nie przyzna, że posłał Koźlarza na śmierć. Nie może, nie po tym, co powiedziała Szarka – właśni ludzie pierwej czy później roznieśliby go na ostrzach. Ale niech się nad nami zlitują bogowie, jeśli znajdzie stosowną odpowiedź i każe nas pojmać.
Jastrzębiec widać ważył podobne myśli, bowiem chwilę patrzył na rudowłosą spode łba, strosząc wąsy i z namysłem cmokając wargami. Potem zaś odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się donośnie, urągliwie.
– Ot, zawszeć gadam, że baba jest baba i choćbyś ją w kolczugę odział, kpem myśleć nie przestanie! Trza było zawczasu rzec, dziewko, że cię taka chęć do żalnickiego księcia sparła, że ni na jedną nockę spod spódnicy wypuścić go nie potrafisz. Może byśmy cię z nim na wycieczkę posłali, żeby się gdzie po ciomaku w cudzą komorę nie zaplątał – ktoś zaśmiał się od drzwi, a Jastrzębiec z zadowoleniem podkręcił wąsa. – Ale wedle twoich durnych babskich strachów tyle powiadam, że kniazia nie po tym rozpoznać, jak babę na sianie obraca, ale po tym, jak wojsko wiedzie. I tego książę zrazu dowieść musi, nim po komendę sięgnąć zechce.
– Kniaź – poprawił skrupulatnie Kostropatka, spod opuszczonych powiek popatrując to na zwajeckiego kniazia, to na przywódcę rebeliantów, jakoby szacował dwa psy, powarkujące na siebie nad kawałem gnata.
– Milczeć! – ryknął Jastrzębiec. – Milczeć, póki gadam, albo końmi powłóczę. A ty, dziewko… – zarechotał, bezwstydnie przesuwając spojrzeniem po jej rozpuszczonych włosach i czerwonej chustce, zamotanej w wycięciu kurty norhemnów – nie utrzymasz go przy sobie, choćbyś w łożnych arkanach wszelkie spichrzańskie ladacznice przewyższała. Na nic się zdadzą te szabelki marne, co je do boku przypięłaś. Bo nie poślubi cię Koźlarz, choćbyś się świat cały za nim wlokła. Jemu nie byle gamratka w połyskliwych szatkach pisana, ale panna szlachetnego rodu, co mu zwolenników do walki z Wężymordem przyczyni. Nie ty.
Przy ostatnich słowach Szarka uniosła się płynnie, z rękoma na rękojeściach mieczy. Wyzwie go, pomyślał zbójca, dziewka prędka jest i do obelgi nienawykła, przy tym, nie wiedzieć czemu, prze do zwady. Wyzwie go, jako nic. A wówczas trudno zgadnąć, na czyją stronę los się przechyli.
– Siadaj, dziewczyno, a miecza nie tykaj – Suchywilk położył ciężką rękę na ramieniu Szarki – bo póki mojego życia, poty przede mną odpowie ten, kto ciebie obok spichrzańskich ladacznic stawia. Ale wyście, Jastrzębcu, szczerą prawdę rzekli – dodał z pozoru spokojnym głosem, ale tak, że Twardokęska aż palce zaświerzbiły na rękojeści sztyletu. – Zwajecka kniahinka nie pisana byle hołyszowi. A na pewno nie takiemu, co ni dachu nad głową, ni przychylności własnych współrodowców niepewny.
Między rebeliantami podniósł się szmer, kiedy Szarka odrzuciła z twarzy złotorude włosy. Znać i na Lipnickim Półwyspie słyszeli legendę o krwi nieśmiertelnej Iskry, młodszej siostry bogów, pomyślał zbójca. Jastrzębiec popełnił kolejny błąd: zrazu wykpił żalnickiego księcia, później zasię zelżył zwajecką kniahinkę. Jeszcze trochę, pomyślał z nadzieją, a właśni ludzie w komorze go zawrą, póki mu gorzałka ze łba nie wytrzeźwieje.
– Co breszecie? – przywódca buntowników zacisnął ze by, pojmując, jak dalece prześmiewka chybiła celu.
– Dobrze wiecie, panie – Suchywilk niedbale sięgnął po garniec i kazał Jastrzębcowi czekać, powoli siorbiąc napitek. – Córka moja wam rzekła, a ja jeszcze powtórzę. Ze złej woli posłaliście Koźlarza precz, ze złej woli znieważyć próbujecie tych, co wam za sprzymierzeńców być powinni. Tedy zapytuję pokornie, w waszych ludzi przytomności, czyli wam Wężymord tak miły, że zwajecką pomocą gardzicie? Z daleka ściągnęlim, by się przeciw pospólnemu wrogowi gotowić, życie własne na szwank w obcym kraju wystawiwszy. A jakeście nas powitali? Ot, widzieli wasi ludzie, jakeśmy z rana popod bramą stali niby żebracy, widoku waszego wyglądając.
Twardokęsek omal nie skinął z uciechy głową, widząc, jak co młodsi spośród rokoszan kraśnieją na gębach ze wstydu. Ale wśród starszych takoż nie pokazało się zadowolenie, bowiem gościnność była tutaj świętym prawem, starożytnym a niewzruszonym.
– Jam was tu nie prosił! – wysyczał Jastrzębiec, wyciągając w przód szyję jako gąsior: był już ze szczętem pijany i o nic nie dbał. – Znam ja was dobrze, łupieżców, bezbożników. Pomnę, jakeście Uścież splądrowali, pomnę takoż wasze wycieczki w głąb Żalników, tedy nie wyczekujcie na moją gościnność. Książę was na Lipnicki Półwysep przywiódł…
– Kniaź – wtrącił kolejny raz kapłan.
Bogowie, pomyślał ze zdumieniem zbójca, po co go klecha kniaziowskim tytułem w oczy kłuje? Rzekłby człek, że umyślnie do bójki usiłuje przywieść.
– Dosyć, klecho! – Jastrzębiec odwinął się i razem ze stołkiem pchnął kapłana na ścianę, aż zbójcę zadziwienie zdjęło, skąd w człeku nikczemnej postury podobna siła. – Jeszcze jedno słowo, a precz odeślę razem ze zwajeckim pohaństwem, pierwej bykowcem po grzbiecie obiwszy.
– Widzę, żeście o naszym losie szparko postanowili – jedwabistym głosem odezwała się Szarka. – Nic, tylko przyjdzie pod nogi was podjąć a podziękować pięknie, że jeno precz nas odsyłacie, zamiast cichaczem gardło poderżnąć albo Pomorcom wydać, jak nam Bogoria gadał, że macie we zwyczaju.
Na wzmiankę o Bogorii Jastrzębcowi żyły na szyi nabrzmiały niczym sine postronki.
– Ja cię… ja ci, gamratko – począł sapać i za gardło się chwycił, jakby go zła krew zrazu miała zadusić.
– Zaś Koźlarzowi, jeśli żyw wróci z tej łaźni, coście mu ją zeszłej nocy nagotowali – dokończyła niemal łagodnie dziewczyna – prosto w oczy rzekniecie, że mu się sprzymierzeniec zbiesił i precz odjechał. Dobrzem odgadła, mości Jastrzębcu? I będzie dalej Wężymord w żalnickiej stolicy śmiał się z waszej rebelii, a wy kupców będziecie po gościńcu ścigać. Nic się nie odmieni.
Jastrzębiec wciąż targał wycięcie kubraka. A potem odskoczył w tył jak łasica. Krzesło przewróciło się, lecz przesadził nad nim płynnie, nawet nie spoglądając w dół, i obnażył miecz, zanim którykolwiek ze Zwajców zdążył choćby powstać. W kąciku oka mignęła zbójcy rudozłota smuga włosów i już była przy nim, z owym zimnym uśmiechem na wargach, który nieodmiennie napawał go trwogą. Znienacka przyszedł mu na myśl jadziołek. Musiała go przywołać, odgadł na widok stężałej nienawiści w jej twarzy, znów pozwala prowadzić się plugastwu.
– Mój! – rzuciła niemal radośnie Szarka, omijając szybkim łukiem Suchywilka, który usiłował ją zatrzymać.
W rękach trzymała dwa zakrzywione miecze, ale Jastrzębiec oprócz szarszuna dobył takoż długiego na dobry łokieć korda; najwyraźniej zamyślał walczyć na sposób skalmierskich najemników. Krążyli drobnymi, wyważonymi kroczkami, czekając, które pierwsze uderzy, Szarka wciąż uśmiechnięta, Jastrzębiec ze ślepiami przymrużonymi z wściekłości. Zbójca w milczeniu potrząsnął głową, przypominając sobie ostatnią noc. Wczoraj powiedziała, że nie zabije Zird Zekruna, pomyślał cierpko. Tymczasem dzisiaj walczy z Jastrzębcem z powodu żalnickiego wypędka, choć dość było wyjść z gospody i na północ odjechać, żeby się ta cała rebelia wreszcie rozeszła po kościach.
Читать дальше