Wpadł w uchylone drzwi najbliższego budynku. Skręcił na rozwidleniu korytarza, uważnie śledząc napisy na ścianach. Wreszcie zatrzymał się przed odpowiednią tabliczką. Jest. Frank Kaminsky. Bojąc się, że coś mogłoby zmienić jego decyzję, zapukał i zanim usłyszał odpowiedź, nacisnął klamkę.
– Tak? – w powstałej szparze widział tylko standardowe wyposażenie gabinetu.
– Czy można? – pchnął silniej drzwi, wchodząc do środka.
– Proszę. – Otyła postać poruszyła się w głębokim fotelu. – Proszę, niech pan siada.
Poza tuszą doktor wyróżniał się absolutnie obojętnym, niezmiennym wyrazem twarzy.
– W czym mógłbym pomóc?
Fargo rozejrzał się niepewnie po przestronnym, prawie pustym, jeśli nie liczyć biurka i kilku szafek, gabinecie. Zajął miejsce w wyściełanym fotelu pod oknem.
– Chciałbym zasięgnąć porady – powiedział cicho.
– Pan jest pacjentem tego szpitala – na pół stwierdził, na pół spytał lekarz, patrząc na strój przybyłego.
– Tak.
– Z opieki społecznej? – ciągle ten sam wyraz nieruchomych, jakby zastygłych rysów twarzy działał deprymująco.
– Tak.
– Rozumiem… – w starannie modulowanym głosie pobrzmiewała aluzja. – Słucham pana.
Fargo przygryzł wargi. Nie wiedział, jak zacząć.
– Ja… Cierpię na amnezję, panie doktorze. Pamiętam wszystko, co działo się kilka lat do tyłu, ale przedtem…
– Jakiś wypadek? – podsunął Kaminsky.
– Nie. To znaczy, nie wiem. Po prostu nie pamiętam, co się stało.
– Nic z tego, co zdarzyło się wcześniej?
– Nic…
Na twarzy doktora pojawił się pierwszy uśmiech.
– Niech pan będzie poważny. Musi pan cokolwiek pamiętać – położył nacisk na ostatnie słowa.
Fargo potrząsnął głową.
– A dzieciństwo? Rodzice? Może szkoła? – to musiały być rutynowe pytania, Kaminsky nie zadawał sobie trudu, żeby ukryć znudzenie.
– Niestety nic.
– Jakieś obrazy? Choćby zamazane. – Lekarz stłumił ziewnięcie.
– Nie.
– Z jakiego kraju pan pochodzi? – nagle zmienił ton.
– Nie wiem.
Uśmiech powoli znikał z twarzy Kaminsky’ego.
– To się po prostu nie zdarza – mruknął. – Czy pan nie symuluje?
– Panie doktorze! Proszę mi wierzyć…
Kaminsky przerwał ruchem ręki.
– Po pańskim sposobie mówienia poznaję, że jest pan człowiekiem wykształconym. Co pan studiował?
– Nie mam pojęcia.
Lekarz westchnął zniecierpliwiony.
– Nie o to mi chodzi. Czy zdaje pan sobie sprawę z jakichś specyficznych umiejętności, wiadomości, specjalizacji, które nie są dostępne zwykłym ludziom?
– Panie doktorze, ja…
– Był pan włóczęgą? – Kaminsky z podziwu godną systematycznością ucinał wszystkie wypowiedzi, które mogłyby się okazać zbyt długie.
– Tak. Chyba nie miałem okazji…
Kaminsky znowu powstrzymał go ruchem ręki. Pochylił się nad biurkiem, opierając łokcie o pokryty suknem blat.
– Proszę pana – zaczął cicho – po pierwsze, nigdy nie spotkałem się z tak głębokim zanikiem pamięci. Myślę, że…
– Ale… – Fargo ponowił rozpaczliwą próbę powiedzenia czegoś więcej.
– Proszę mi nie przerywać! – Twarz lekarza znowu zmieniła się w zastygłą w grymasie zniechęcenia maskę. – Po drugie, jak widzę, jakiekolwiek badania, które musiałbym przeprowadzić, byłyby drastyczną, powtarzam, drastyczną ingerencją w pana umysł. Musiałbym zejść zbyt głęboko, a tego nie wolno mi robić – westchnął ciężko. – To nieetyczne i… niemoralne – przeżegnał się.
– Ale ja muszę, muszę wiedzieć!
Kaminsky odchylił się w fotelu. Jego olbrzymie ciało z trudem mieściło się między poręczami. Małe chytre oczy spoglądały z ogromną przenikliwością.
– Proszę pana. Taka ingerencja byłaby sprzeczna z moim światopoglądem – starannie akcentował każde słowo. – Pewne rzeczy w medycynie, nawet jeśli możliwe technicznie, są niemoralne. – Kaminsky podniósł głowę. – Pewnych rzeczy nie zrobię nigdy – powiedział twardo. – To niezgodne z moją etyką.
– Panie doktorze…
– Nic z tego. Niech się dzieje wola nieba… – zabrzmiało to jak dawno zapomniana sentencja.
Fargo gwałtownie potrząsnął głową.
– Musi mi pan pomóc.
– Stanowczo nie!
Kaminsky wyjął z szuflady błyszczące wieczne pióro i zaczął coś pisać, przeglądając jednocześnie leżące przed nim papiery. Rozmowę uważał za zakończoną. Fargo podniósł się ociężale. Powoli wyszedł z gabinetu, przemierzył pusty korytarz i opuścił budynek. Wizyta u doktora pozbawiła go wszelkiej nadziei na rozwiązanie zagadki swojej przeszłości.
* * *
Szatnia dla pacjentów z opieki społecznej nie przypominała w niczym pozostałych pomieszczeń szpitala. Zniszczone ubrania wisiały na podciągniętych aż pod sufit archaicznych wieszakach, osłoniętych wspólną metalową siatką. Woźny, pomarszczony stary Murzyn przyczepiał do nich karteczki z nazwiskami, a potem sprawdzał je kolejno, ściągając w dół każdy zestaw i pracowicie studiując napisy. Ponieważ nie istniał tu żaden katalog ani nawet system numerków, ceremonia mogła ciągnąć się bardzo długo. Fargo nigdzie się nie spieszył. Z żalem, z przykrością nawet wkładał płaszcz, z którego ktoś wyciągnął ocieplające gazety, po czym stanął niezdecydowany nie wiedząc, czy ma coś podpisać.
Woźny podniósł głowę.
– Coś jeszcze?
– Nie. Nie wiem, ja…
– Tam jest wyjście. – Starzec ruchem ręki wskazał kierunek.
Fargo otworzył ogromne drzwi i przystanął oszołomiony nie oglądanym od tylu dni harmiderem ulicy. Za tym murem pozostawił bezpieczny, szpitalny świat. Wiedział, że ponownie musi przyzwyczaić się do świadomości, iż jest nikim. Że jego życie, sprawy i problemy znowu należą wyłącznie do niego i nikt, absolutnie nikt, jeśli nie wydarzy się kolejny cud, nie wyciągnie doń pomocnej dłoni.
Wzruszył ramionami. O tej porze do kuchni dla włóczęgów nie było po co iść, ruszył więc w stronę centrum, by oswoić się z odkrytym na nowo ciężarem samotności. Ignorował ogarniające go spojrzenia przechodniów. Fala upałów sprawiła, że koszule i luźne bluzy wydawały się szczytem poświęcenia na rzecz moralności. Jego długi do połowy łydek ciężki płaszcz i widoczny pod nim czarny sweter budziły powszechne zdumienie. Zatrzymał się przed lśniącą szybą sklepowej wystawy. W szpitalu golono go wprawdzie, ale jednodniowy zarost już nadawał wychudłej twarzy złowieszczy i odpychający wyraz.
Spojrzał na napis pod witryną: „Nie zastanawiaj się. Wykorzystaj swoją szansę!”
– Szlag by was wszystkich… – szepnął.
Minął zacieniony liśćmi bananowców skwer i przeszedł przez ulicę. Otarł pot z czoła i usiadł na niewielkiej ławce ustawionej na przystanku tuż obok nowoczesnej fasady banku. Przesunął wzrokiem po świeżo wyczyszczonym, lśniącym w słońcu szkle elewacji.
„Gdybym mógł się tam znaleźć” – przemknęło mu przez głowę. – „Choć na chwilę…”
Zauważył mężczyznę stojącego w oknie na pierwszym piętrze. Kogoś sytego, spokojnego, pewnego siebie i otoczonego rzeczami, których jemu tak bardzo brakowało. Opuścił głowę. Na szeroki podjazd wjeżdżała właśnie ciemna luksusowa limuzyna. Pracy silnika nie słyszał. Do miejsca, w którym siedział, dochodził jedynie delikatny szum opon. Elektryczny wóz nowej generacji, a może to ten legendarny napęd wodorowy…
– Szlag by was! – mruknął.
Читать дальше