Opuściliśmy zatem Wilczy Zew i popłynęliśmy na północ. Przez wiele dni krążyliśmy wśród wysp we mgle i kilka razy pogubiliśmy się nawzajem. Walczyliśmy ze dwa razy z morskimi potworami, aż po jakimś miesiącu Alofnir, który dotąd był raczej przygnębiony i tajemniczy, zaczął wreszcie coś rozpoznawać w gwiazdach i mijanych brzegach i poprowadził nas przez skaliste przesmyki. I wtedy zobaczyliśmy przeklętą wyspę. Stała cała spowita w mgły, a w górach na brzegu wznosiła się wielka sadyba ze szklistego kamienia. Miała mury, czatownie i wieże, gęsto jak las, o dachach ostrych jak sople i lśniła z daleka. Niektórzy z nas widywali takie budowle w południowych krajach i twierdzili, że są to miejsca niebezpieczne, bo zwykle siedzi tam król albo ktoś równie uciążliwy i otoczony wojami. Żeby zdobyć takietwierdze, trzeba armii setek albo i tysięcy ludzi, potężnych machin i bardzo dużo czasu. Wystarczyło zresztą popatrzeć na mury.
Opłynęliśmy więc wyspę z daleka i znaleźliśmy niewielką zatoczkę otoczoną lasem i skałami, ze żwirową plażą. Poczekaliśmy na morzu, aż się ściemni, i przybiliśmy do brzegu pod osłoną nocy. Wylosowaliśmy tych, którzy mieli zostać przy łodziach i w razie czego odpłynąć na morze, a potem powędrowaliśmy na ląd. Wyspa nie jest chyba bardzo duża, ale górzysta i dopiero o świcie dotarliśmy w okolice, gdzie stał zamek. Jest wysoki, cały z kamienia, wygląda jak wiele sadyb jedna na drugiej, wparty w zbocze góry, która wówczas wydawała się już zupełnie spokojna. Myśmy widzieli wtedy niewiele, bo dzielił nas krater i szczyty otaczające wulkan. Krater pokrył się skałą, która tylko dymiła trochę w niektórych miejscach, ale na ogół była zupełnie chłodna i twarda i można było po niej chodzić. Ciepło, które biło gdzieś spod ziemi, sprawiało, że czuło się tam jak w krajach Południa. A pośrodku krateru stało wielkie okrągłe jezioro. Nie śmierdziało siarką, jak bywa w takich miejscach, a woda była bardzo czysta i niebieska jak u nas. Na zboczu rosły tam takie rośliny, jakie widuje się na Południu. Krzewy miodowych śliw, jakieś owocowe krzewy, winne grona i dziwaczne drzewa. Miejsce było bardzo piękne i dzikie zarazem. I nie spotkaliśmy nikogo, idąc przez tę dolinę, tylko trochę ptaków i zwierząt.
Wypija długi łyk i przez chwilę obraca kubek w dłoniach. Wydaje się spięty i zbity z tropu, opowiada też inaczej, niż zwykle brzmią jego żeglarskie bajędy. Chyba z jakiegoś powodu nikomu o tym dotąd nie wspominał, mimo że historia zapowiada się na przebój każdego zimowego sezonu. Dolewam sobie gryfiego mleka i pykam spokojnie fajkę, czekając na ciąg dalszy.
– Do tej pory szliśmy jeden za drugim, każda łódź osobno, w pełnym rynsztunku i było nas razem stu trzydziestu jeden – ciągnie Grunaldi. – Ale potem rozpierzchliśmy się wśród krzaków i drzew, na wypadek gdyby ktoś postanowił tam zajrzeć. Podkradliśmy się na grań, by spojrzeć w dół, i zobaczyliśmy, że od murów zamku dzieli nas jeszcze jedna dolina. Cała pokryta drzewami i krzewami, a wszystkie były białe i lśniące, na dnie doliny snuła się gęsta mgła. Dalej widać było spadające ze skał wodospady, a potem strumień, który opływał skalistym wąwozem lśniący gładki mur. Widzieliśmy też bramę w murze i most nad wąwozem. I mnóstwo wież ostrych jak groty włóczni. Twierdza wspierała się o górę plecami i była otwarta na morze. Widzieliśmy, jak wypływają stamtąd rybackie łodzie, zwykłe sneki i dolery, i jak wpływa do wnętrza lodowy okręt taki jak ten, zawinięty z obu końców, lśniący i długi jak nóż, zupełnie jakby zamek go połykał. Mury wchodziły głęboko w morze. Nawet z grani, z której patrzyliśmy, widać było też, że za blankami spacerują ludzie i to, co mają w dłoniach, to chyba nie są wędki. Zapytałem moich towarzyszy, jak teraz wygląda w ich oczach opowieść Ejolfa i co mamy z tym począć w setkę przeciwko kamiennym murom. Chciałem też wiedzieć, jak zamierzają znaleźć w tym kamiennym mieście niewiasty styrsmana, kiedy już przedrzemy się do wnętrza.
Horleif Deszczowy Koń powiedział, że powinniśmy zaczaić się na morzu na jeden z tych lodowych okrętów, zdobyć go i wpłynąć do środka, udając załogę, a potemsię zobaczy. Z kolei Skafaldi uważał, że można popróbować bramy za mostem, skoro najwyraźniej jest otwarta, i wejść jakby nigdy nic, próbując wmieszać się w tłum, następnie uderzyć z zaskoczenia, zrabować, co się da, a potem wyrąbać sobie drogę do portu i uciekać łodzią na naszą plażę. Jeśli uda się dowiedzieć, gdzie trzymają porwane kobiety, zabrać, które się da. Ja powiedziałem, że oba pomysły są podobnie znakomite i że równie dobrze można przejść granią, a potem opuścić się do wnętrza po linach. I że dostać się z zaskoczenia za mury można na wiele sposobów, skoro najwyraźniej niczego się nie spodziewają, tylko że niewiele z tego będziemy mieli uciechy, skoro nie wiemy, czego można się spodziewać w zamku. Zgodziliśmy się więc, że trzeba popróbować przeszpiegów i dowiedzieć się przynajmniej, jak wielu jest tam zbrojnych.
Podzieliliśmy się zatem. Ci, którzy żyli w górach i najlepiej umieli wspinać się po skałach, zabrali liny i poszli granią wokół krateru, by przedostać się za wodospady i popróbować mojego sposobu, część miała przekraść się przez białą dolinę w pobliże bramy i zobaczyć, co da się zrobić tą drogą. Reszta miała czekać, ukryta wśród skał, na sygnał. Ja poszedłem z tymi, którzy mieli przejść przez dolinę i podkraść się do bramy. Rzecz jasna, najpierw wszyscy odpoczęliśmy chwilę po ciężkim całonocnym marszu przez góry i las i wypiliśmy trochę, jak to przed bitwą.
Nie było łatwo zejść ze zbocza pod okiem strażników przechadzających się po szczycie muru. Udało się tylko dzięki temu, że rosły tam krzewy i było dużo skał, a dno doliny wypełniała mgła.
To nie była zimna mgła, jaka pojawia się, kiedy nadchodzą upiory uroczysk. Było tam całkiem ciepło, a w powietrzu unosił się niezwykły zapach. Słodki, smutny i piękny zarazem. To znaczy, tak twierdzili inni. Dla mnie był za słodki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie, i szybko zebrało na mdłości. Na dnie doliny przestaliśmy się już przemykać od skały do skały i kryć wśród krzewów i zeschłej trawy. Ogarnęła nas mgła. Nie widzieliśmy murów ani zamku, tylko drzewa i krzewy zrobione z lodu. Ciepłego lodu, który nie topniał, tak samo jak ten okręt. Gałęzie, liście i kwiaty, jak utkane z lodowej koronki, które dzwoniły delikatnie niczym kryształowe dzwoneczki, kiedy je roztrącaliśmy.
Prostuje się na chwilę, patrzy na swoje dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy nie drżą. Zamyka je w pięści i opiera na stole, a potem sięga po cynowy rzeźbiony kubek i wypija do dna. Zerka na nas, każdego po kolei, jakby się bał, że zaczniemy się śmiać, jednak nikt się nie śmieje. Sylfana patrzy na niego znad splecionych dłoni z przechyloną głową, Spalle spogląda wyczekująco, bawiąc się kawałkiem suszonego wędzonego mięsa, z nożem w drugim ręku. Grunaldi nalewa sobie połowę kubka gryfiego mleka, a potem dolewa wody.
– To, co stało się później, pamiętam jak sen – mówi, kręcąc powoli głową. – Albo jak ciężką pijatykę. Nie wiem, co jest prawdą, a co widziadłem. Pamiętam, że chodziliśmy wśród tych lodowych drzew i krzewów, że pod naszymi nogami rosły lśniące, dźwięczące w podmuchach wiatru kwiaty. A potem poranne słońce wyszło zza chmur, które leżały nad horyzontem, i wtedy cały ogród rozbłysnął wszystkimi barwami. Jak tęcza albo kryształy. Mieniła się mgła, liście i kwiaty, a myśmy patrzyli osłupiali. A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy.
Читать дальше