Mniejsze stworzenia dosiadały rosłych wierzchowców o krótko przyciętych rogach, wygiętych szyjach, potężnych garbonosych łbach, które trzymały przy potężnej piersi. Zdało mi się, że tu, w krainie poza Nahel Zym i poza znanym światem, wszystko jest większe, cięższe, bardziej toporne. I mieszkające tu stwory, i woły, i drzewa, i nawet góry.
Wiele wozów przybyło po towar braci Mpenenzi, więc obróciliśmy tego dnia jedynie dwa razy. I kiedy dotarliśmy do osady za kamiennym murem, dano nam ponownie skopek piwa do podziału. Za drugim razem jednak zobaczyłem, że po karawanie nie ma już ani śladu na horyzoncie. Siostrzeńcy, baktriany, ornipanty i sam N’Goma wyruszyli w drogę do Kebiru. Pozostaliśmy sami, zdani na łaskę kosmatych dwunożnych drapieżców. Zdążyłem już przywyknąć do karawany i mojego ornipanta. Miejsce w siodle na grzbiecie ptaka, płócienny namiot i miejsce w szyku lub wieczorny popas i kociołek nad ogniskiem rozpalonym z wyschniętego nawozu były moim ostatnim domem i ostatnim, co mnie łączyło z moim krajem. Teraz miałem tylko pęcherze na dłoniach, otarcia na piersi, jarzmo, które musiałem pchać, i nic więcej. Pożałowałem, że jednak nie wędrujemy teraz na południe, do Jarmakandy, Nassimu, a potem do bezkresnych równin i puszcz Kebiru, do jego miast pełnych wież i kopulastych budynków z wypalonejgliny, pokrytych kolorowymi mozaikami. Do ziemi słońca, palmowego wina i dojrzałych owoców. Moglibyśmy osiąść wśród wysokich jak wieże, smukłych ludzi o pięknych twarzach i skórze barwy starej miedzi. Wśród ich królów, handlarzy i podróżników. Smukłych okrętów o czerwonych żaglach, poetów i pieśniarzy. Osiąść tam i zapomnieć o naszej przeklętej ziemi, o rządzących nią kapłanach i prorokini, na której rozkaz na cały kraj padł cień Czerwonych Wież. Zapomnieć o tym, że byłem Nosicielem Losu. Zapomnieć o Wodzie, córce Tkaczki, i wszystkich Kirenenach ciągnących przez skaliste bezdroża wschodnich prowincji w poszukiwaniu nowego miejsca na ziemi.
Zamknąłem oczy i mocniej naparłem na wyślizgane drewno jarzma. Widziałem Wodę. Jej wydatne usta, wąskie oczy i nieporządnie związane włosy. Czarne brwi i rzęsy.
Woda.
Zostało mi skrzypienie kół wozu, ciężki oddech, mokra koszula, pot żrący otarcia od razów na plecach. Ból karku i ramion.
I brak wody.
Nie myliłem się, mówiąc, że zwykle gdy ktoś znajdzie się w takim położeniu jak my, jedno, co może wiedzieć na pewno, to że potem będzie jeszcze gorzej. Przynajmniej tak było tego pierwszego dnia. Kiedy bowiem zwieźliśmy już całą sól, skóry kamiennych wołów, pachnidła, tkaniny i korzenie, okazało się, że teraz mamy taszczyć je gdzieś dalej. Ledwo rozładowaliśmy towar i wypiliśmy łyk cienkiego piwa, ponownie kazano nam ładować, tym razem nosiliśmy wszystko na inne wozy, których przyprowadzono jeszcze więcej. Sformowano karawanę, która wymaszerowała przez tylną bramę osady, kamienistą drogą w gęsty, mroczny las, gdzie rosły nieznane mi drzewa, wysokie jak maszty najpotężniejszych okrętów i jak wieże Pramatki. Po obu stronach traktu wznosiły się proste niczym kolumny, grube pnie i wszędzie widziałem zieleń tak jaskrawą, jaka u nas bywa tylko po pierwszych wiosennych deszczach.
W tym lesie unosił się dziwny zapach, było ciemno, zielono i wilgotno. Wodny pył osiadał na naszych twarzach i było zimno. Nasz wóz zaprzężono w jednego wołu, ale droga wiła się stromo pod górę, więc i tak musieliśmy pchać burty i koła. Po trakcie ciurkały małe strumyczki, co chwila padaliśmy, ślizgając się w błocie i mokrej trawie, rozbijając łokcie i kolana o ostre kamienie. Pilnujący nas potwór wyrzucił pręt, którym poganiał nas przedtem, a w osadzie zaopatrzył się w pleciony rzemienny bicz. Kiedy smagnął mnie po raz pierwszy, nie spodziewałem się tego i byłem zupełnie pewien, że ciął mnie przez plecy mieczem. Nie zdołałem nawet krzyknąć, bo przeraźliwy ból zatrzymał mi powietrze w płucach. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie jestem przerąbany na pół, że żyję i mogę wstać.
Kiedy nie padaliśmy ze zmęczenia, marzliśmy. Wełna pustynnych płaszczy wystarczała na noce Nahel Zymu i chroniła przed słońcem, tu jednak była zbyt cienka, podobnie jak nasze przewiewne spodnie i kurty. Kiedy droga wspinała się stromo, oblewaliśmy się potem, kiedy jednak szlak szedł równiej, trzęśliśmy się z zimna.
Pchaliśmy wóz.
Widzieliśmy wóz jadący przed nami i słyszeliśmy turkot tego, który toczył się za nami. I trwało to bez końca.
Wciąż obmyślałem sposoby, w jakie musimy uciec, i wówczas byłem pewien, że nastąpi to szybko – jeśli nie najbliższej nocy, to następnej. Gdy mnie to znużyło, powtarzałem zasłyszane słowa – „sól”, „wóz”, „szybciej”, „dzbany”, „skóry”, „pachnidła”, „płótno”. I wiedziałem już, że te wielkie potwory, które mniejsze traktowały jak tresowane zwierzęta domowe, nazywają się nyflinga.
Karawana wlokła się pod górę.
Kamienie kaleczyły nasze kolana i łokcie.
Mokre powietrze przenikało do szpiku kości.
Bicz skowyczał w powietrzu i ciął skórę razem z suknem płaszcza, wyrywając z ust człowieka identyczny zawodzący dźwięk, jaki sam wydawał.
Pchaliśmy wóz.
Na miejsce dotarliśmy o zmierzchu, choć tu cały szary i mglisty dzień przypominał zmierzch.
Wyszliśmy wtedy z lasu i pchaliśmy wozy wąskim, stromym traktem prowadzącym po skalistej łące do Wrót kamiennego zamku wbudowanego w skaliste zbocze góry. Budowle z głazów i drewna wrastały w zbocze, chronił je mur z dwiema wieżami, od dołu kamienne, a u góry zbite z grubych bali. Wszystko było stare, omszałe i z daleka niewiele różniło się od skalnej ściany, o którą twierdza się opierała.
Nie była wielka. W Amitraju stacjonowałby tu najwyżej binhon wojska, a może i pół. Ot, podrzędna górska stanica.
Karawana stłoczyła się przed bramą, a kiedy otwarto drewniane wrota, wozy przejeżdżały po moście nad skalną rozpadliną, więc mogliśmy odpocząć chwilę, opierając się o burty, chwytając powietrze jak świeżo wyłowione ryby, i rzucić okiem tam, skąd przyszliśmy. Takie jest błogosławieństwo niewolników – moment wytchnienia, nie dłuższy niż czas, w jakim w klepsydrze przesypuje się garść piachu. Tylko tyle, by serce nie wyrwało się z piersi, by przestać chwytać powietrze, jakby było czymś, co trzeba gryźć i połykać, tylko jedno spojrzenie za siebie.
Pod nami widzieliśmy ścianę lasu, a potem dywan utkany z czubków drzew, a jeszcze niżej szare pustkowie aż po horyzont, które gdzieś tam za mgłą zmieniało się powoli w morze piachu, gdzie tuż nad ziemią chmury zostawiły pasek nieba, w którym ujrzeliśmy rdzawożółtą zorzę i ostatni, pożegnalny błysk słońca, które wydawało się, że pozostało w ziemiach zachodu na zawsze.A później nasz wóz znowu ruszył, skrzypiąc i turkocąc, i weszliśmy do twierdzy.
Wewnątrz nie przypominało to wojskowej stanicy. Były tam drogi wysypane otoczakami, między którymi stały długie drewniane domy, takie same jak na dole, ze skrzyżowanymi krokwiami, których końce wyrzeźbiono w kształt końskich bądź smoczych głów, wokół dreptały jakieś ptaki, psy szarpały się w zagrodach i ujadały na nas, prychając kłębami pary, pośrodku dziedzińca tliły się głownie na wielkim palenisku otoczonym przez zbite z bali stoły i widziałem wielu szczupłych i rosłych mężów o zwykłych twarzach pokrytych krótkim zarostem, czasem z długimi włosami, były tam też niewiasty w długich, rozciętych z boku sukniach albo spodniach i kurtach o trochę innym kroju niż męskie. Wokół biegały dzieci, goniące się z drewnianymi mieczykami w dłoniach albo z włóczniami zakończonymi skórzaną osłoną.;
Читать дальше