Twarz była ta sama, ale nie taka sama. Znał te oczy, ale skądinąd, z innej walki. Wspomnienia toczyły zażartą dyskusję z tym, co rejestrował teraz wzrok. Miał przed sobą tę samą mięsistą, mokrą twarz, którą okalała opalona płomieniami broda, z tym że osadzone w niej oczy były zbyt nieruchome, zbyt wyrachowane. Ktoś kopnął Morgona od tyłu w bark. Odturlał się; coś grzmotnęło go w potylicę, a może poraziło umysł, nie był pewien. I nagle na wszystkich, jak grom z jasnego nieba, spadł Wielki Krzyk. Morgon wtulił twarz w paprocie i przywarł do rozkołysanej ziemi, trzymając się kurczowo, jak ostatniej deski ratunku, umysłowej więzi, którą nawiązał przed chwilą z końmi.
Echo krzyku zamierało powoli. Uniósł głowę. Byli znowu sami; konie stały spokojnie, nie zwracając uwagi na dobiegającą z ciemności wrzawę ludzkich głosów i kwik przerażonych zwierząt. Raederle, krzywiąc twarz z bólu, osunęła się na ziemię obok Morgona.
— Zrobili ci coś? — spytał.
— Nie. — Dotknęła jego policzka. Syknął. — Ale ten krzyk owszem. Imponujący, jak na człowieka z Hed.
Spojrzał na nią zdumiony i znowu zastygł.
— To ty krzyknęłaś.
— Nie — szepnęła. — Ty.
— Nic podobnego. — Usiadł i ostrożnie dotknął głowy. — Na Hel, kto w takim razie wydał ten krzyk?
Raederle wzdrygnęła się i rozejrzała niespokojnie.
— Ktoś nas obserwował, może nadal obserwuje… Dziwne. Morgonie, czy ci ludzie chcieli tylko ukraść nasze konie?
— Nie wiem. — Obmacał sobie potylicę. — Nie mam pojęcia. Owszem, próbowali uprowadzić nasze konie, i dlatego tak trudno było mi dać im odpór. Za wielu ich było, żeby się z nimi bić, a byli zbyt nieszkodliwi, by ich zabijać. Nie chcę korzystać bez potrzeby ze swojej mocy, bo to zwróciłoby na nas uwagę.
— Na jednego rzuciłeś klątwę, od której całe jego ciało porosło świńską szczeciną.
Morgon przystąpił do obmacywania sobie żeber.
— Zasłużył na to — mruknął. — Ale ten ostatni, który wylazł z wody…
— Ten, któremu podpaliłam brodę?
— Nie wiem. — Morgon zakrył dłońmi oczy i wytężył pamięć. — Tego właśnie nie wiem. Nie wiem, czy człowiek, który wyszedł z wody, był tym samym, który do niej wskoczył.
— Morgonie… — szepnęła Raederle.
— Mógł uciec się do czarów; nie jestem pewien. Nie wiem. Może po prostu widziałem to, co spodziewałem się ujrzeć.
— Jeśli to był zmiennokształtny, to dlaczego nie próbował cię zabić?
— Może nie miał pewności, czy to rzeczywiście ja. Nie widzieli mnie od czasu, kiedy zniknąłem pod Górą Erlenstar. Miałem się na baczności, wędrując przez królestwo. Nie spodziewali się, że będę podróżował w biały dzień na pociągowym koniu Drogą Kupców.
— Jeśli jednak powziął jakieś podejrzenie… Morgonie, użyłeś swej mocy, uspokajając konie.
— To był prosty nakaz uciszenia się, zachowania spokoju; nie wzbudziłby w nim podejrzeń.
— Zresztą gdyby był zmiennokształtnym, nie uciekłby przed Wielkim Krzykiem, prawda? Chyba że pobiegł po pomoc. Morgonie… — Chwyciła go niespodziewanie za rękę i spróbowała postawić na nogi. — Czemu my tu jeszcze siedzimy? Czekamy, aż znowu ktoś na nas napadnie, może tym razem zmiennokształtni?
Uwolnił rękę z jej uścisku.
— Przestań, cały jestem obolały.
— To wolisz być martwy?
— Nie. — Zastanawiał się przez chwilę, wpatrzony w ciemny nurt rzeki. Zmroziła go nagle pewna myśl. — Wichrowa Równina. Rozciąga się na północ stąd… Heureu Ymris toczy tam teraz wojnę z ludźmi i półludźmi… za tą rzeką może stać armia zmiennokształtnych.
— Ruszajmy w dalszą drogę. Natychmiast.
— Czyniąc to w środku nocy, zwrócilibyśmy tylko na siebie uwagę. Lepiej będzie zmienić miejsce biwakowania. Potem poszukam tego, który krzyknął.
Przenieśli się z końmi i rzeczami dalej od rzeki, a bliżej kupieckich wozów. Potem Morgon zostawił Raederle i wyruszył na poszukiwanie tajemniczego krzykacza.
Raederle oponowała, nie chciała zostać sama.
— A potrafisz stąpać po suchych liściach tak lekko, by nawet nie zaszeleściły? — spytał cierpliwie. — Potrafisz zastygnąć w bezruchu tak, żeby nie zauważały cię przechodzące obok zwierzęta? Poza tym ktoś musi popilnować koni.
— A jeśli ci ludzie wrócą?
— A gdyby nawet. Widziałem, jak rozprawiłaś się z upiorem.
Usiadła pod drzewem, mrucząc coś pod nosem. Morgon zawahał się, bo wydała mu się taka bezradna i bezbronna.
Ukształtował swój miecz i zakrywając dłonią gwiazdki na jelcu, położył go przed nią na ziemi. Miecz znowu zniknął.
— Jest tutaj, gdybyś go potrzebowała, skryty pod iluzją. Jeśli będziesz zmuszona go dotknąć, wyczuję to na odległość.
Odwrócił się i bezszelestnie wśliznął w ciszę zalegającą między drzewami.
Las ucichł już po krzyku. Morgon przemykał od obozu do obozu, wypatrując kogoś, kto nie ułożył się jeszcze na spoczynek. Ale wszyscy podróżni spali spokojnie na wozach, albo pod namiotami, albo pod kocami przy dogasających ogniskach. Księżyc oblewał świat szaroczarną mgiełką; na drzewa i paprocie kładła się osobliwa mozaika światłocieni. Wiatr zamarł zupełnie, las stał nieruchomy. Morgon przyłożył dłoń do pnia, wśliznął się myślą pod korę i wyczuł starożytny, sękaty sen drzewa. Omijając łukiem ich poprzednie obozowisko, wrócił nad rzekę. Nic się tam nie poruszało. Wsłuchał się w szum wody i zaczął wychwytywać z niego poszczególne tony. Analizował każdy z osobna i jeden po drugim eliminował. Nie słyszał żadnych ludzkich głosów. Ruszył bezszelestnie z biegiem rzeki. Wczuwał się w powierzchnię, po której stąpał, dostrajając swe myśli do nikłego ciężaru liści, do naprężeń w uschniętych gałązkach. Niebo ciemniało powoli i wkrótce przestał cokolwiek widzieć. Zatrzymał się. Zdawał sobie sprawę, że pora zawrócić, ale stał dalej nad brzegiem rzeki, patrząc w kierunku Wichrowej Równiny i wytężając słuch, tak jakby miał nadzieję wyłowić strzępy bitewnej wrzawy z niespokojnych snów armii Heureu.
W końcu odwrócił się, by ruszyć z powrotem w górę rzeki. Zrobiwszy trzy bezgłośne kroki, zatrzymał się, płynnie, ze zwierzęcą gracją, spowalniając swe ruchy aż do osiągnięcia całkowitego bezruchu. Między drzewami ktoś stał. Twarzy nie dało się rozróżnić. Postać przypominała półcień, podobnie jak Morgon na wpół wtopiony w noc. Czekał, ale cień się nie poruszył. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach. Morgon miał sucho w ustach, krew pulsowała mu w skroniach. Ukształtował się w zawirowanie powietrza i cicho jak sowa, wypatrując drogi wzrokiem nocnego łowcy, poszybował między drzewami do obozowiska.
Przestraszył Raederle, zmieniając na jej oczach postać. Sięgnęła po miecz; uspokoił dziewczynę, przykucnął i wziął ją za rękę.
— Raederle — szepnął.
— Coś cię wystraszyło? — zapytała cicho.
— Sam nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem. Ale musimy się mieć na baczności. — Usiadł obok niej, ukształtował miecz i podniósł go z ziemi. Drugą ręką objął Raederle. — Śpij. Ja będę czuwał.
— Co nam zagraża?
— Nie wiem. Obudzę cię przed wschodem słońca. Lepiej zachować ostrożność.
— Co to da? — zapytała bezradnie. — Skoro i tak wiedzą, gdzie cię szukać: gdzieś na Drodze Kupców, na trasie do Lungold?
Nie odpowiedział, przytulił ją tylko mocniej. Złożyła głowę na jego ramieniu. Słysząc równy oddech dziewczyny, pomyślał, że już zasnęła. Kiedy jednak po długiej chwili milczenia znowu się odezwała, wyszło na jaw, że tak jak on, wpatruje się w noc.
Читать дальше