Alvin owinął Arthura Stuarta w liczne szale i razem pobrnęli w śniegu do sań. Tym razem Alvin dźwigał w worku wszystko to, co kupił u Vanderwoorta. Wsunął worek pod kozioł, żeby śnieg go nie zasypał, potem usadził Arthura Stuarta i wspiął się za nim na sanie. Konie były wyraźnie zadowolone, że znów mogą się ruszać — stojąc w miejscu marzły tylko coraz bardziej.
Po drodze dogonili Mocka Berry'ego i zawieźli go do domu. Nie wspomniał ani słowem o tym, co zaszło w sklepie. Alvin wiedział, że to nie z niewdzięczności. Domyślał się, że Mock Berry jest zawstydzony: osiemnastoletni uczeń kowala załatwił mu uczciwą cenę i uczciwą miarę u Vanderwoorta — tylko dlatego że był biały. Mężczyzna nie lubi mówić o takich sprawach.
— Przekażcie pozdrowienia pani Berry — rzucił Alvin, kiedy Mock zeskoczył z sań pod domem.
— Powiem, że ją pozdrawiasz — obiecał Mock. — I dziękuję za podwiezienie.
Po sześciu krokach zniknął w zasłonie śnieżycy. Burza szalała coraz mocniejsza.
Kiedy odwieźli wszystko do zajazdu, nadszedł czas na lekcje Alvina i Arthura w domku panny Larner. Ruszyli tam razem i przez całą drogę obrzucali się śnieżkami. Alvin zajrzał jeszcze do kuźni, żeby oddać Makepeace'owi księgę rachunkową. Ale mistrza nie było — musiał skończyć bardzo wcześnie. Alvin wsunął księgę na półkę przy drzwiach, gdzie Makepeace z pewnością będzie jej szukał, a potem znów rzucali się śnieżkami, dopóki nie zjawiła się panna Larner.
Doktor Whitley Physicker odwiózł ją swoimi krytymi saniami i odprowadził pod same drzwi. Na widok czekających trochę się zirytował.
— Nie sądzicie, chłopcy, że w taki dzień jak dzisiaj panna Larner nie powinna mieć więcej lekcji?
Panna Larner położyła mu dłoń na ramieniu.
— Dziękuję, że mnie pan odwiózł, doktorze.
— Wolałbym, żeby nazywała mnie pani Whitleyem.
— Jest pan bardzo uprzejmy, doktorze, ale pański szacowny tytuł bardziej mi odpowiada. A co do moich uczniów, przekonałam się, że przy złej pogodzie lepiej im idzie nauka. Nie marzą wtedy, żeby iść nad wodę i popływać.
— To nie ja! — wykrzyknął Arthur Stuart. — Jak się pisze „mistrzostwo”?
— M-I-S-T-R-Z-O-S-T-W-O — przeliterowała panna Larner. — Gdzie usłyszałeś to słowo?
_ M-I-S-T-R-Z-O-S-T-W-O — powtórzył Arthur Stuart głosem nauczycielki.
— Ten chłopiec jest zadziwiający — oświadczył Physicker. — Jak papuga.
— Papuga powtarza słowa — sprzeciwiła się panna Larner. — Ale nie rozumie ich sensu. Arthur powtarza pisownię tych słów moim głosem, ale naprawdę je zna. Potrafi je przeczytać i napisać, kiedy tylko zechce.
— Nie jestem papugą — oznajmił Arthur. — Jestem mistrzostwem konkursu ortograficznego.
Doktor Physicker i panna Larner wymienili znaczące spojrzenia.
— No cóż — westchnął Physicker. — Ponieważ zapisałem go jako specjalnego ucznia… pod pani naciskiem… istotnie, może wziąć udział w konkursie okręgowym. Ale proszę się nie spodziewać, że dotrze wyżej.
— Doskonale rozumiem pańskie argumenty, doktorze. Dlatego zgadzam się. Ale moje…
— Pani argumenty są nieodparte, panno Larner. A mnie trudno się nie cieszyć na samą myśl o konsternacji tych, którzy nie chcieli wpuścić chłopca do szkoły. Co powiedzą widząc, że radzi sobie nie gorzej od innych, dwukrotnie starszych dzieci?
— Konsternacja, Arthurze Stuart.
— Konsternacja… K-O-N-S-T-E-R-N-A-C-J-A.
— Dobranoc, doktorze. Wejdźcie, chłopcy. Pora do szkoły.
Arthur Stuart wygrał okręgowy konkurs ortograficzny słowem „sprzysiężenie”. Panna Larner natychmiast wycofała go z dalszego współzawodnictwa; inne dziecko miało zająć jego miejsce w konkursie stanowym. W rezultacie mało kto zwrócił na niego uwagę. Pojawiła się tylko krótka notka w miejscowej gazecie w Hatrack River.
Szeryf Pauley Wiseman złożył stronicę gazety i wraz z krótkim listem umieścił w kopercie zaadresowanej do wielebnego Philadelphii Throwera, Krucjata Praw Własności, 44 Harrison Street, Carthage City, Wobbish. Nie minęły dwa tygodnie, a stronica znalazła się na biurku Throwera. List stwierdzał tylko:
Chłopak zjawił się latem 1811, miał najwyżej kilka tygodni. Mieszka w zajeździe Horacego Guestera, Hatrack River. Moim zdaniem adopcja jest bezprawna, jeżeli chłopak okaże się zbiegiem.
Bez podpisu… Ale Thrower był do tego przyzwyczajony, chociaż nie rozumiał, dlaczego ludzie starają się ukryć swoją tożsamość, pomagając w słusznej sprawie. Dołączył list od siebie i wysłał wszystko na południe.
Po miesiącu Cavil Planter odczytał list Throwera dwójce odszukiwaczy. Potem wręczył im skarbczyki, które przechowywał przez te wszystkie lata — skarbczyki Hagar i wykradzionego małego Iszmaela.
— Wrócimy przed latem — zapewnił czarnowłosy odszukiwacz. — Jeśli jest wasz, będziemy go mieli.
— Wtedy otrzymacie zapłatę i dodatkowo solidną premię — obiecał Cavil Planter.
— Nie potrzebujemy premii — odparł siwowłosy odszukiwacz. — Zapłata i zwrot kosztów wystarczy.
— Jak chcecie. Wiem, że Bóg pobłogosławi waszą wyprawę.
Wczesną wiosną, kilka miesięcy przed dziewiętnastymi urodzinami Alvina, Makepeace Smith podszedł do niego i powiedział:
— Czas już, żebyś zaczął pracować nad swoim majstersztykiem. Co ty na to, Al?
Te słowa zabrzmiały w uszach Alvina niczym pieśń drozda. Słowa uwięzły mu w gardle. Zdołał tylko skinąć głową.
— Co planujesz? — zapytał mistrz.
— Myślałem o pługu — wyznał Alvin.
— To dużo materiału. Wymaga idealnej formy i wcale nie takiej prostej. Prosisz mnie chłopcze, żebym zaryzykował spory kawałek żelaza.
— Jeśli się nie uda, zawsze można go przetopić.
Obaj wiedzieli, że porażka Alvina jest mniej więcej tak samo prawdopodobna, jak to, że Alvin zacznie latać. Było to więc tylko puste gadanie — strzępy dawnych pretensji Makepeace'a, że Alvin nie radzi sobie z kowalstwem.
— Chyba faktycznie — przyznał Makepeace. — Postaraj się, chłopcze. Twardy, ale nie za kruchy. Dość ciężki, żeby orał głęboko, ale dość lekki, żeby go ciągnąć. Dość ostry, żeby rozcinał ziemię, i dość mocny, żeby odrzucał kamienie na bok.
— Tak, psze pana.
Zasad wytwarzania narzędzi Alvin nauczył się na pamięć, kiedy miał dwanaście lat.
Istniały jeszcze inne zasady, których zamierzał przestrzegał:. Chciał sobie udowodnić, że jest dobrym kowalem, nie tylko niedowarzonym Stwórcą. A zatem nie będzie wykorzystywał swojego daru, lecz wyłącznie umiejętności kowalskie — dobre oko, znajomość metalu, siłę ramion i dokładność dłoni.
Praca nad dziełem czeladnika zwalniała go od innych zajęć.
Zaczął od samego początku, jak zawsze czyni dobry czeladnik. Na formę wybrał nie zwyczajną glinę, ale najlepszą białą glinkę — wyruszył po nią w górę Hatrack — żeby powierzchnia odlewu była czysta, gładka i utrzymywała właściwy kształt. Lepienie formy wymagało spojrzenia na przyszłe dzieło jakby z drugiej strony, od wewnątrz, jednak Alvin zawsze miał dobre oko do kształtów. Poklepywał i gładził glinę w drewnianej ramie, a cały czas widział, wjaki sposób różne jej części nadadzą stygnącemu żelazu kształt lemiesza. Potem wypalał formę, aż była sucha i twarda, gotowa do przyjęcia żelaza.
Metal wybrał ze stosu złomu i starannie opiłował do czysta, usuwając brud i rdzę. Wyczyścił też tygiel. Dopiero wtedy gotów był do wytopu i odlewania. Rozpalił ogień na palenisku i sam pracował przy miechach — unosił i opuszczał uchwyt jak wtedy, kiedy zaczynał naukę. Wreszcie żelazo w tyglu rozgrzało się do białości, a ogień był tak gorący, że trudno było się zbliżyć. Zbliżył się jednak ze szczypcami w ręku, zdjął tygiel, przeniósł go do formy i nalał. Żelazo syczało i strzelało iskrami, ale forma wytrzymała, nie wykrzywiła się i nie pękła od żaru.
Читать дальше