Tej nocy pogoda załamała się. Lato nie mogło trwać wiecznie. Zamiast stałego gorącego wiatru od strony spieczonych yezdeńskich równin powiał czysty i świeży od Morza Videssańskiego. Ranek był mglisty, a niskie szare chmury rozeszły się dopiero koło południa.
— Hurra! — wykrzyknął Viridoviks, kiedy wyjrzał z namiotu i zobaczył pochmurny dzień. — Moja biedna skóra wreszcie odpocznie. Dość smarowania cuchnącymi mazidłami Gorgidasa. Hurra!
— Tak, hurra — zawtórował mu Gajusz Filipus, patrząc ponuro w niebo. — Za tydzień zacznie padać deszcz i nie przestanie aż do pierwszych śniegów. Nie wiem jak ty, ale ja nie przepadam za błotem. Do wiosny utkniemy w tej dziczy.
Marek słuchał tego z niepokojem. Nie chciał zostać odcięty od świata, póki sytuacja w Videssos była niepewna… i rządził Ortaias Sphrantzes.
— Jeśli my nie będziemy mogli maszerować, inni też nie — zauważył Kwintus Glabrio.
Oczywista prawda trochę pocieszyła trybuna, który myślał tylko o swoim legionie i zapominał, że natura ma wpływ na wszystkich — Rzymian, Videssańczyków, Namdalajczyków i Yezda.
Leksos Blemmydes poprowadził oddział Skaurusa na południowy wschód, do Amorion leżącego nad rzeką Ithome. Trybun chciał dotrzeć do tego miasta, zanim jesienne deszcze uniemożliwą podróż. Amorion kontrolowało znaczną część zachodniego płaskowyżu i mogło stanowić bazę wypadową w razie wojny, której się spodziewał na wiosnę… jeśli Thorisin jeszcze będzie żył.
Gorgidas niemal więził Neposa. Kapłan leczył legionistów i starał się nauczyć Greka sztuki uzdrawiania. Jego wysiłki były bezowocne, co doprowadzało Gorgidasa do rozpaczy.
— W głębi duszy nie wierzę, że potrafię to robić — jęczał — więc nie potrafię.
Skaurus coraz bardziej polegał na Blemmydesie. Mimo doskonałej znajomości kraju przewodnik wypytywał wszystkich napotkanych ludzi — nielicznych kupców, wioskowych kacyków, rolników i pasterzy. Czasami trasa, którą wybierał, była okrężna, ale bezpieczna.
Pewnego wieczoru Rzymianie dotarli do miejsca, gdzie jedna z dolin rozdzielała się na dwie. Rzeki, które je wyżłobiły, były teraz wyschnięte, ale Marek wiedział, że jesienne ulewy wkrótce zamienią je w rwące strumienie.
Blemmydes przekrzywił głowę i spoglądał ku obu wąwozom, jakby nasłuchiwał. Stał tak przez długi czas, dłuższy niż zwykle zabierało mu podjęcie decyzji. Skaurus obrzucił go zdziwionym wzrokiem.
— Północna — wybrał w końcu przewodnik.
Gajusz Filipus również zauważył zwłokę i spojrzał pytająco na trybuna.
— Do tej pory zawsze miał rację — powiedział Marek.
Starszy centurion wzruszył ramionami i dał Rzymianom rozkaz, by ruszyli drogą, którą wybrał Blemmydes.
Skaurus w pierwszej chwili pomyślał, że przewodnik ich zdradził. Dolina była pełna pasącego się bydła i pasterzy, którzy wyglądali na Yezda. Gdy hodowcy zobaczyli kolumnę uzbrojonych żołnierzy, popędzili zwierzęta w górę skalistych zboczy, w czym pomagały im psy.
Obawy Rzymian okazały się nieuzasadnione. Pasterze byli Videssańczykami, którzy wzięli żołnierzy Marka za najeźdźców. Kiedy zrozumieli błąd, przywitali się z przybyszami, zachowując czujność. Imperialne armie potrafiły łupić równie bezlitośnie jak nomadzi. Dopiero kiedy Skaurus zapłacił za parę sztuk bydła, pasterze stali się życzliwsi.
— Chyba nie zamierzasz robić tego często? — zaniepokoił się Senpat Sviodo, patrząc jak pieniądze przechodzą z ręki do ręki.
— Hmm? Dlaczego nie? — Trybun był zdziwiony. — Im mniej bierzemy siłą, tym lepsze będziemy mieli stosunki z miejscowymi.
— To prawda, ale niektórzy mogą umrzeć z szoku, że nie zostali obrabowani.
Marek roześmiał się, ale Nepos nie zawtórował mu. Kapłanowi w końcu udało się wyrwać Gorgidasowi na kilka minut i spacerował sobie, przyglądając się, jak Rzymianie rozbijają obóz.
— Nigdy nie należy kpić z człowieka o dobrym sercu. Nasz przyjaciel okazuje taką samą łaskawość jak wtedy, kiedy dał szansę odkupienia winy człowiekowi, który popadł w niełaskę.
Vaspurakaner, wcale nie taki cyniczny, jak sugerowały jego słowa, zrobił skruszoną minę, natomiast Marek zdziwił się.
— O czym ty mówisz? — spytał.
Zdezorientowany Nepos podrapał się po głowie. Podobnie jak Rzymianie, nie miał wielu okazji, żeby się ogolić, więc jego czaszka pokryła się szczeciną.
— Nie musisz być skromny. Z pewnością tylko człowiek wielkoduszny okazałby zaufanie i przywrócił wiarę w siebie żołnierzowi, którego sam usunął z Gwardii Imperialnej.
— Co ty, u licha… — zaczął Marek i zamilkł. Przypomniał sobie dwóch gwardzistów, których usunął za spanie na warcie przed apartamentami Mavrikiosa. Blemmydes był starszym z tych dwóch. Dopiero dzięki Neposowi Skaurus skojarzył fakty.
Przypomniał sobie również zawziętość i butę, którą okazali obaj wezwani do raportu, oraz ich wysiłki, żeby zrzucić winę na niego. Gdy im się to nie udało, zostali sromotnie wypędzeni ze stolicy. Trudno było sobie wyobrazić, żeby Blemmydes żywił wobec Rzymian przyjazne uczucia.
Co oznaczało… Trybun wezwał wartownika.
— Znajdź przewodnika i przyprowadź go do mnie. Musi mi odpowiedzieć na parę pytań.
Legionista zasalutował pięścią i oddalił się biegiem. Nepos i Senpat Sviodo wlepiali wzrok w Skaurusa.
— Więc nie przyjąłeś Leksosa na próbę? — zapytał kapłan.
— Na próbę? Nie — odpowiedział Marek, udając, że nie słyszy rozczarowania w jego głosie. — Prawdę mówiąc, przez te wszystkie miesiące zupełnie zapomniałem, że sukinsyn istnieje. Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym tydzień temu?
Nepos z żalem rozłożył ręce.
— Przypuszczałem, że wiesz, kim on jest, i dobrze o tobie pomyślałem.
— Wspaniale — mruknął trybun. Zastanawiał się, ile jego pomyłka będzie kosztowała Rzymian. Podejrzenie zmieniło się w pewność, kiedy zobaczył, że strażnik wraca sam. — I co? — warknął, nie mogąc zapanować nad strachem.
— Przykro mi, panie, ale nigdzie go nie ma — zameldował legionista ostrożnie, choć w przeciwieństwie do Gajusza Filipusa trybun zwykle nie wyładowywał się na żołnierzach.
— Tego brakowało — powiedział Marek z rozgoryczeniem, uderzając pięścią we wnętrze dłoni. — Tylko wielkoduszny idiota przyjąłby takiego człowieka.
Zapewne Blemmydes już dokonał zemsty, skoro uciekł. Marek poczuł pogardę wobec samego siebie. Na błędy innych patrzył z tolerancją, którą dało mu stoickie wychowanie. Trudno oczekiwać od ludzi doskonałości. Z drugiej strony jego własne braki i pomyłki wzbudzały w nim gniew większy, niż odczuwał wobec wrogów na polu bitwy.
Z trudem pohamował wściekłość i zaczął się zastanawiać, jak naprawić błąd. Najpierw musiał się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja.
— Pakhymer! — zawołał.
Po chwili Khatrish zjawił się przy nim.
— Znam ten ton — stwierdził uśmiechając się krzywo. — Co się stało?
— Może nic — odparł trybun z wymuszonym uśmiechem, choć nie wierzył w to ani przez chwilę. — Może dużo. — I opowiedział mu pokrótce, co się stało.
Pakhymer wysłuchał go bez komentarza i zagwizdał przez zęby.
— Myślisz, że wprowadził nas w zasadzkę? — odezwał się w końcu.
— Obawiam się, że tak.
Laon skinął głową.
— To dlatego mnie wezwałeś. Powinienem cię za to obciążyć. — W jego słowach nie było złości, tylko rozbawienie i kpina, charakterystyczne dla postawy Khatrishów wobec życia. — W porządku, wyślę paru chłopaków, żeby rozejrzeli się po okolicy. Inni spróbują wytropić naszego drogiego Blemmydesa. — Widząc, że Skaurus się krzywi, dodał: — Nikt nie może wszystkiego przewidzieć, nawet Phos. W przeciwnym razie nie byłoby Skotosa.
Читать дальше