Simon nie miał pojęcia, w którym miejscu podczas ucieczki przebił się przez barierę otaczającą Gorm, niewykluczone więc, że prowadził cały ten zmasowany atak prosto ku zagładzie. Mogli tylko mieć nadzieję, że Gra Mocy osłabiła nieco obronę.
Tregarth stał na dziobie rybackiego kutra, obserwując port wymarłego miasta, czekając na pierwszą oznakę istnienia kolderskiej zapory. A może uderzy na nich teraz jeden z tych metalowych statków, których pokonanie jest absolutnie niemożliwe dla sił Estcarpu?
Wiatr dął w żagle i choć wszystkie statki były przeładowane, trzymały się kursu jak na ćwiczeniach. W pewnym momencie przeciął im drogę dryfujący kadłub, którego poszarpane żagle ciągle jeszcze potrafiły złapać wiatr, a którego tempo hamował szeroki kołnierz zielonych wodorostów widocznych tuż pod linią zanurzenia.
Na jego pokładzie nie było śladu życia. Ze statku sulkarskiego wystrzelono kulę, która powoli wznosiła się w powietrze, by rozbić się na pokładzie wraku. Po chwili z luku zaczęły się wydobywać płomienie, łapczywie obejmujące suche wiązania i statek płonąc jak pochodnia podryfował na pełne morze.
Simon uśmiechnął się szeroko do Korisa, czując wzrastające podniecenie. Nie miał już wątpliwości, że znaleźli się poza pierwszą strefą niebezpieczeństwa.
— Minęliśmy twoją barierę?
— Tak, chyba że przenieśli ją bliżej brzegu. Koris oparł brodę na toporze Volta obserwując ciemne place portowych nabrzeży tego niegdyś kwitnącego miasta. On również się uśmiechał, tak jak wilk szczerzy kły przed rozpoczęciem walki.
— Zdaje się, że tym razem Moc wykonała swe zadanie — skomentował. — Teraz my zrobimy to, co do nas należy.
Simon ostrzegł. — Nie lekceważ ich. Minęliśmy dopiero pierwsze z ich urządzeń obronnych, może najsłabsze. — Pierwsze uniesienie opuściło go równie szybko, jak się pojawiło. Otaczający go żołnierze uzbrojeni byli w miecze, topory i pistolety strzałkowe. Ale w sercu kolderskiej cytadeli znajdowała się broń będąca wytworem nauki o całe wieki wyprzedzającej świat, w którym się znalazł — i broń ta w każdej chwili mogła sprawić im przykrą niespodziankę.
Zbliżali się do portu, teraz należało znaleźć dojście do nabrzeży pomiędzy zakotwiczonymi wszędzie statkami. Ciągle nie widać było żadnych oznak życia w Sipparze. Zapał najeźdźców osłabiła trochę ponura i odpychająca cisza martwego miasta, ich entuzjazm zmalał minimalnie, gasło też uczucie triumfu z powodu pokonania kolderskiej bariery.
Simon kontynuował obserwację brzegu, wpatrując się w wylot każdej pustej ulicy, od czasu do czasu spoglądając do góry na olbrzymią budowlę, która z wielu powodów stanowiła teraz serce Sipparu. Nie umiałby określić, czego się obawiał, samolotów czy żołnierzy wylewających się z ulic na nabrzeża. Bardziej denerwujący był ten absolutny brak reakcji. Lepiej byłoby zmierzyć się z hordami niewolników uzbrojonych w dziwną kolderską broń. To było zbyt łatwe, Simon nie przywiązywał wielkiej wagi do Gry Mocy, nie mógł w pełni uwierzyć, że skoro twarz pewnej małej figurki stopiła się, pokonali w ten sposób siły ukryte na Gormie.
Dobili do brzegu bez przeszkód, Sulkarczycy lądowali nieco dalej, by odciąć drogę ewentualnych posiłków z innych części wyspy. Ruszyli ulicami i uliczkami, po których Simon szedł kilka dni wcześniej, próbowali otwierać zamknięte drzwi, zaglądali w ciemne kąty. Ale wydawało się, że w stolicy Gormu nie ma żadnej żywej istoty.
Zbliżali się do cytadeli, kiedy po raz pierwszy napotkali opór, nie z powietrza ani nie w postaci żadnej niewidzialnej fali, lecz piechurów uzbrojonych w taką broń, jakiej mieszkańcy tego świata używali od pokoleń. Nagle ulice zapełniły się żołnierzami, którzy poruszali się zręcznie, ale w milczeniu, bez żadnych okrzyków bojowych, za to ze śmiertelną zaciętością. Niektórzy ubrani byli w mundury Sulkarczyków, inni Karsteńczyków, Simon dostrzegł także kilka ptasich hełmów Sokolników.
Ten milczący atak prowadzili ludzie, którzy nie tylko mogli zginąć, ale także pozbawieni byli wszelkiego instynktu samozachowawczego, tak jak żołnierze w zasadzce na drodze do Sulkaru. Rzucili się na oddziały inwazyjne z siłą czołgu nacierającego na piechotę. Simon starym zwyczajem zabrał się do strzelania, za to Koris wymachiwał toporem Volta niby kołującą maszyną śmierci, rąbiąc przejście w szeregach nieprzyjaciela.
Niewolnicy Kolderu nie byli przeciwnikiem błahym, ale brakowało im iskierki inteligencji, by w porę przegrupować siły, by lepiej wykorzystać przewagę liczebną. Wiedzieli tylko, że muszą atakować, dopóki jeszcze mają siłę, dopóki mogą utrzymać się na nogach. I tak właśnie postępowali, z niezdrową zaciętością ludzi pozbawionych rozumu. Były to czyste jatki, które budziły obrzydzenie nawet u doświadczonych Gwardzistów, kiedy starali się bronić i opanować teren.
Ostrze topora Volta przestało błyszczeć. Koris wzniósł do góry splamioną krwią broń, dając znak do natarcia. Jego ludzie zwarli szeregi pozostawiając za sobą ulicę, która nie była już pusta, choć w dalszym ciągu pozbawiona życia.
— To miało nas zatrzymać — Simon dogonił kapitana.
— Tak przypuszczałem. Czego teraz możemy oczekiwać? Śmierci z powietrza, jak w Sulkarze? — Koris spojrzał w górę obserwując bacznie pobliskie dachy.
Te właśnie dachy nasunęły jego towarzyszowi nowy plan działania.
— Nie sądzę, by udało się dostać do twierdzy na poziomie ulicy — zaczął i usłyszał cichy śmiech pod hełmem kapitana.
— Na pewno nie. Ale ja znam przejścia, których nie zwietrzyli nawet Kolderczycy. To była kiedyś moja twierdza.
— Ja też mam plan — przerwał Simon. — Na statkach jest pełno lin i mocnych haków. Niech jeden oddział spróbuje wejść przez dach, kiedy ty będziesz szukał swoich przejść. Może weźmiemy ich w dwa ognie.
— Dobrze! — zgodził się Koris. — Wypróbuj więc podniebne szlaki, skoro już tamtędy podróżowałeś. Wybierz sobie ludzi, ale nie więcej jak dwudziestu.
Jeszcze dwukrotnie zaatakowały ich oddziały żywych trupów i za każdym razem tracili coraz więcej własnych żołnierzy, zanim unicestwili zupełnie siły Kolderu. W końcu oddziały Estcarpu rozdzieliły się. Simon z dwudziestoma Gwardzistami wyłamał drzwi i wdrapał się na dach przedzierając się przez wszechobecny zapach śmierci. Nie zawiodło go poczucie kierunku, w sąsiednim dachu widoczna była postrzępiona dziura, ślad lądowania jego samolotu.
Odsunął się, by umożliwić marynarzom zarzucenie haków na balustradę tamtego dachu nad ich głowami, od którego dzieliła ich szerokość ulicy. Mężczyźni przywiązali miecze, sprawdzili zapięcia pasów i z determinacją spoglądali na tę podwójną linę przeciągniętą nad nicością. Simon wybrał tylko takich ochotników, którzy nie cierpieli na lęk przestrzeni, ale teraz, kiedy przyszło do ostatecznej próby, miał więcej wątpliwości niż nadziei.
Podjął jednak tę wspinaczkę pierwszy, szorstka lina ocierała mu dłonie, i co chwila wydawało mu się, że nie wytrzyma takiego obciążenia ramion.
Koszmar wreszcie się skończył. Tregarth odwinął trzecią linę, którą przewiązany był w pasie, i rzucił jej obciążony koniec następnemu Gwardziście. Drugi koniec okręcił wokół jednej z kolumn podtrzymujących hangar i w ten sposób pomagał tamtemu we wspinaczce.
Samoloty, które uszkodził, stały na swoich miejscach, ale otwarte pokrywy silników i rozrzucone wokół narzędzia świadczyły o tym, że próbowano je naprawić. Dlaczego nie skończono tej pracy, pozostawało tajemnicą. Simon wyznaczył czterech ludzi do pilnowania dachu i liny, a z resztą wyruszył na podbój niższych kondygnacji.
Читать дальше