Przed chwilą Korsibar miał bitwę wygraną. Teraz odmieniły się losy.
Nieoczekiwany atak kawalerii z flanki omal nie spowodował paniki. Bateria miotaczy energii musiała zamilknąć; strzelcy nie potrafili już odróżnić przyjaciela od wroga, niektórzy ponieśli też śmierć od własnej, jakże zawodnej broni. Kawalerzyści natychmiast zdobyli ich umocnione stanowiska, szerząc spustoszenie szablami. Linia lojalistów załamała się w jednej chwili. Kawaleria tratowała i cięła bezlitośnie. Ci, którzy nie mogli uciekać, próbowali przynajmniej odczołgać się w bezpieczne miejsce.
Prestimion zdecydował, że może już wprowadzić do bitwy swych na j strasznie j szych żołnierzy.
— Magowie! — krzyknął. — Niech wystąpią magowie!
Magowie wyszli z obozu jedną grupą: Gominik Halvor, jego syn Heszmon Gorse i kilkunastu innych wielkich czarodziejów z Triggoin, miasta na dalekiej północy, słynnych na cały świat z mistrzowskiego opanowania swego kunsztu. Wszyscy odziani byli w najbardziej uroczyste stroje, nieśli też przygotowane wcześniej narzędzia. Żołnierze Korsibara, widząc ich w tylnej straży, opuszczali broń. Magowie tymczasem, osłaniani przez najlepszych i najbardziej godnych zaufania wojowników księcia Muldemar, postępowali przez podmokłe łąki, by wreszcie przy dźwięku trąb i kannivagintali zgromadzić się w krąg, rozpocząć monotonną pieśń i wysłać w niebo kolumny niebieskiego ognia.
Był już późny ranek, na niebie świeciło jaskrawe słońce. Nagle jednak przysłoniły je gęste chmury, blask słonecznych promieni zbladł i znikł, nad polem bitwy zapanowała ciemność bezksiężycowej nocy. Kto znalazł się w zasięgu działania czaru, nie widział dalej niż na kilka kroków.
Ludzie Prestimiona wiedzieli, co się ma zdarzyć, ludzie Korsibara nie i to oni wpadli w panikę.
— Naprzód! — krzyknął Prestimion. — Naprzód, na wroga!
Szeregi Korsibara rozsypały się, żołnierze bezradnie kręcili się wkoło i wpadali na siebie. Dowódcy buntowników podjęli okrzyk naczelnego wodza i nad polem bitwy słychać było: „Naprzód! Naprzód! Naprzód!”.
W ciemności Gialaurys zauważył plamę głębszej czerni, a kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do zapadłej nagle nocy, plama ta przyjęła kształt mężczyzny o ramionach potężnych jak skała. Mógł to być wyłącznie jego śmiertelny wróg, Farholt.
— Będziemy się mocować, panie, czy też poprzestaniemy na mieczach? — spytał. — Dla któregoś z nas bowiem nadeszła ostatnia chwila.
Farholt warknął i zadał mieczem cios z góry. Gialaurys, który w mroku dopiero w ostatniej chwili zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zdołał się osłonić, Farholt uderzył jednak ponownie z diabelską siłą i trafił ostrzem w hełm przeciwnika. Gialaurys zachwiał się na nogach, oszołomiony zrobił kilka niepewnych kroków i znikł w ciemnościach przedziwnej nocy w środku dnia.
— Gdzie jesteś?! — krzyknął Farholt. — Nie chowaj się przede mną. Dziś wszystko się skończy, dziś milufty pożywią się twym trupem!
— Dziś wszystko się skończy — powtórzył Gialaurys, nadal nie całkiem przytomny, lecz płonący gniewem. — Masz rację, Farholcie, milufty pożywią się dziś czyimś trupem. Bo odejdzie stąd tylko jeden z nas. — Zrobił kilka kroków w kierunku, w którym spodziewał się trafić na przeciwnika, i trzymając miecz oburącz, zadał poziomy, tnący powietrze ze świstem cios z siłą, na którą zdobyć się można tylko raz w życiu. Powodowały nim gniew i nienawiść dla człowieka godnego tylko pogardy, człowieka, któremu udawało się do tej pory uniknąć swego losu. Czuł, jak jego miecz trafia w miecz Farholta próbującego odparować cios i odtrąca go niczym zabawkę, ciął dalej jednym płynnym ruchem, poczuł, jak ustępuje zbroja, jak ostrze wrzyna się w ciało, jak opiera się o kręgosłup śmiertelnego wroga. Farholt wydał z siebie jeden bulgoczący dźwięk i padł, Gialaurys uniósł broń, lecz nie było potrzeby uderzać ponownie; jednym ciosem rozciął przeciwnika na dwoje.
Gdzie indziej diuk Svor, który wziął udział w bitwie, ponieważ nie wymyślił, jak jej uniknąć i jednocześnie zachować honor, wpadł w ciemności na kogoś nie wyższego od siebie i bez zastanowienia złapał go za ramię, pragnąc zobaczyć jego twarz. Po twardym błysku oczu poznał Farąuanora, Najwyższego Doradcę, człowieka, którego nienawidził.
— Nie spodziewałem się spotkać tu ciebie, Farąuanorze — powiedział. — Nie jesteś przecież żołnierzem.
— Ty też nie jesteś żołnierzem, a spotykamy się na polu bitwy. Jak sądzisz, dlaczego stało się właśnie tak?
— Ja jestem tylko lojalny wobec przyjaciela. Ty natomiast, jak sądzę, liczyłeś na to, że dostaniesz coś od Korsibara, skoro wykażesz się męstwem… jeśli w twoim przypadku można w ogóle mówić o męstwie. Mam rację?
Przez cały czas Svor trzymał wijącego się Farąuanora za kołnierz. Czuł pod ręką jego kruchy obojczyk.
— Puść mnie, Svorze. Przecież między nami nie ma urazy. Niech te zwierzęta zarzynają się, jeśli chcą, lecz dlaczego my mielibyśmy walczyć? Jesteśmy w duchu naturalnymi sojusznikami.
— Doprawdy? — Svor roześmiał się. — Powiedz mi jedno, drogi sojuszniku: czy to ty podpowiedziałeś Gonivaulowi, by stręczył mi Thismet jako zapłatę za ucieczkę od Prestimiona? Ta intryga wyglądała na twoje dzieło.
— Puść mnie — powtórzył Farąuanor. — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Uciekajmy stąd. Niech szaleńcy kontynuują dzieło zniszczenia.
— Nie, nie puszczę. Chyba nadeszła wreszcie chwila, w której mogę wykazać się bohaterstwem.
Wyciągnął miecz, którego używał w życiu tak rzadko, i już miał zadać pchnięcie, lecz Farąuanor miał ukryty w pochwie na biodrze sztylet. Należało się tego po nim spodziewać, pomyślał smutno Svor. Przyjął cios w nieosłonięty brzuch i poczuł ból niczym strumień roztopionego metalu.
— Dobra robota, Farquanorze — szepnął. — Byłeś sobą do samego końca. — Z tymi słowami pchnął mieczem, zachwiał się i padł na przeciwnika. Zwalili się na ziemię niczym w objęciach i ich zmieszana krew popłynęła po zakrwawionej ziemi.
Drugi wierzchowiec padł pod Prestimionem. Czar ciemności słabł, na pobojowisku robiło się coraz jaśniej, książę Muldemar wszędzie wokół widział walczących, umierających i martwych. Miał wrażenie, że jego ludzie zwyciężają wszędzie. Po ustawionej przez Korsibara ścianie piechoty z tarczami nie było śladu, nie widział też żadnego zwartego oddziału wojska; obie armie starły się pośrodku zbocza i natychmiast zmieszały. Wyglądało na to, że rebelianci formują krąg naokoło resztek sił lojalistów, wpychając ich coraz głębiej w pułapkę bez wyjścia.
Szukał wzrokiem Sepacha Melayna, Gialaurysa, Abriganta; zobaczył znajomą twarz, choć jej widok nie sprawił mu przyjemności. Z rzednącej ciemności wyszedł ku niemu Dantirya Sambail we wspaniałej, choć pogiętej i zabłoconej zbroi. W jednej ręce trzymał ciężką szablę, w drugiej zwykłą siekierę. Najpierw sługa, potem pan, pomyślał Prestimion. Jednego dnia pisane mi było spotkać się z całym złem naszego świata.
Stojący pośrodku krwawego pobojowiska Dantirya Sambail wydał z siebie radosny okrzyk.
— Nareszcie się spotkaliśmy, kuzynie! Będziemy walczyć? Zwycięzca zostanie Koronalem, Korsibar bowiem z pewnością zadławił się własną śliną, widząc, jak pewne zwycięstwo zmienia się w klęskę za sprawą magów z Triggoin. Kandydatami do korony jesteśmy tylko my dwaj. Magowie! Nikt się tego nie spodziewał!
Prokurator roześmiał się na całe gardło, podniósł siekierę i uderzył z całej siły.
Читать дальше