„Pusty rudy łeb!”, „Upierdliwa grecka kanalia!”. Ogień i śmierdzące lampki łojowe prawie całkiem wygasły, tak że ledwo się widzieli w ciemności. W końcu, blade, posępne światło zimowego świtu zaczęło przezierać przez poły namiotu.
Gorgidas potarł oczy pięściami, czując nagle, że znowu opadło go zmęczenie. Teraz nie mógł już na to nic poradzić — czekał go następny dzień w siodle. Lewy kącik jego ust podniósł się w kwaśnym uśmiechu.
— Siedzimy tutaj bez pojęcia, który z nas ma rację, ale nie przestajemy paplać.
— No tak, dobrze, ale co innego mamy do roboty? — Viridoviks wstał, przeciągnął się, wcisnął w futro i wystawił głowę na zewnątrz. — No, chodź chłopie, tamci już się zbierają.
Podmuch zimnego powietrza otrzeźwił nieco Gorgidasa. Zapiął ciasno płaszcz i wyszedł za Galem.
Któregoś popołudnia, kiedy pracował w swojej izdebce, Marek musiał wyjść do komnaty, w której przechowywano dokumenty, by porównać oprotestowany wymiar podatku z tym, który ściągnięto w zeszłym roku. Podrapał się po głowie — komnata była pusta. Gdzie podziali się wszyscy urzędnicy pochyleni nad księgami, dlaczego nie słyszał trzasku przerzucanych na liczydłach paciorków?
Tylko jeden siwy portier przechadzał się po korytarzach, starając się jak najszybciej dopełnić swojego obowiązku. Kiedy Skaurus pozdrowił go, spojrzał na niego jak na szaleńca.
— Niech pan da już sobie spokój. Kto pracuje w dzień Środka Zimy? Wszyscy już sobie dawno poszli.
— Środek Zimy? — powtórzył Marek słabo. Policzył na palcach. — No tak, rzeczywiście. Portier gapił się teraz na niego na niego ze zdumieniem, odsłaniając poczerniałe resztki zębów.
Nawet cudzoziemcy nie zapominali o najważniejszym święcie Videssańczyków, uroczystości, podczas której przywoływano letnie słońce do powrotu z zimowego ukrycia.
Mroźne powietrze szczypało Skaurusa w nos, kiedy wyszedł już z ciepłego legowiska gryzipiórków. Tak samo było w zeszłym roku, kiedy Viridoviks i Helvis odciągnęli go od biurka… Kopnął śnieg, odganiając wspomnienia.
Szerokie aleje kompleksu pałacowego były niemal zupełnie opustoszałe — żołnierze, służba i biurokraci, którzy tworzyli to serce Imperium, bawili się z całym miastem. Plac Palamas, znajdujący się niedaleko pałaców, wypełniony był po brzegi kłębiącym się tłumem. Sprzedawcy zachwalali swoje towary — piwo, grzane wino z korzennymi przyprawami, pieczone mięso kozie w sosie serowym, perfumy, biżuterię wszelkiego rodzaju, od tanich miedzianych ozdóbek, po ciężkie klejnoty ze szczerego złota i szlachetnych kamieni przeróżnej wielkości, magiczne amulety, wizerunki Phosa i jego świętych. Wędrowni grajkowie przechadzali się wśród kupujących i oglądających, śpiewając i grając na fletach, lutniach, rogach, kobzach, czy nawet vaspurakanerskich pan-dourach, a wszyscy mieli nadzieję, że to właśnie oni ulżą kabzom rozochoconych Videssańczyków.
Marek, który nawet w najlepszym nastroju nie grzeszył miłością do muzyki, ominął ich szerokim łukiem. Przypominali mu o Helvis, która uwielbiała słuchać muzyki, i o jego ostatniej klęsce związanej z Nevratą Sviodo. Nevrata robiła wszystko, by okazać mu sympatię i przyjacielskie uczucia, kiedy tylko wychodzili gdzieś we trójkę z Senpatem, ale czasami wyglądała na nieco skrępowaną, czego nie zauważył u niej wcześniej. Dobrze wiedział, że to tylko jego wina. Wymamrotał jakieś przekleństwo żałując, że nie może wymazać tych wspomnień z pamięci.
Błękitne szaty mnichów wyróżniały ich spośród wystrojonych odświętnie Videssańczyków, którzy preferowali raczej krzykliwe, jaskrawe kolory. Część duchownych przyłączyła się do trwającej wokół nich zabawy — Skaurus gotów był założyć się o wszystko, co miał, że Styppes był już kompletnie pijany. Inni prowadzili małe grupki świeckich wyznawców Phosa, śpiewając wraz z nim pobożne pieśni i odmawiając modlitwy. Tworzyli oni wysepki godności i głębokiej wiary w rozhukanym i frywolnym tłumie.
Niektórzy znienawidzili jednak całkiem wszelkie pokusy ciała i w swym ciasnym fanatyzmie oddawali się walce ze wszystkim, czego nie uznawali — Zemarkhos miał swoich duchowych braci w stolicy. Jeden z nich, posępny mężczyzna, którego poszarpane szaty trzepotały na wietrze, ukazując chude piszczele mnicha, posapując z wysiłku przebiegł obok trybuna w pościgu za jakimiś rozbawionymi podrostkami w sprośnych maskach. Widząc, że nigdy ich nie dogoni, potrząsnął tylko pięścią, krzycząc:
— Wasza rozpusta bezcześci święty dzień Phosa! Oddajcie swe dusze pobożnym rozważaniom, a nie tej próżnej hulance! To profanacja, bezmyślni głupcy, a lód Skotosa już na was czeka!
Młodzi ludzie zniknęli.
— Ba! — powiedział mnich cicho i rozejrzał się dokoła, szukając jakiegoś zła, które mógłby wykorzenić.
Marek obawiał się, że fanatyk zwróci się przeciwko niemu. Wygolone policzki i jasne oczy i włosy świadczyły o tym, że jest cudzoziemcem, a więc najprawdopodobniej heretykiem albo niewiernym. Ale w pobliżu czekała na mnicha lepsza gratka.
Grupka ludzi obserwowała małego pieska o pofarbowanej na zielono sierści, który tańczył na tylnych łapkach do rytmu wybijanego na przenośnym bębenku. Zwierzątko było tak wytresowane, że brało w pysk podawane mu monety i zanosiło do swojego pana.
— Czy to nie cudowne? — huczał jeden z widzów, wysoki najemnik z Haloga, którego mroźna ojczyzna nie oferowała takich rozrywek. Jego towarzyszka, piękna dziwka o śniadej cerze, uśmiechnęła się do niego, przytakując. Aksamitna sukienka, przetykana bogato jasnobrązowym brokatem, przylegała do niej niczym druga skóra. Halogajczyk obejmował ją ciasno w talii. Od czasu do czasu, jego wielka ręka przesuwała się do góry, by popieścić piersi prostytutki.
Puścił ją na chwilę i przyklęknął na jedno kolano. Jasny warkocz, przewiązany tasiemką w kolorze krwi, niemal dotykał ulicy.
— Tu piesku! — zawołał. Zwierzę przydreptało do niego, wzięło monetę i już na czterech łapach szybko pobiegło do mężczyzny z bębenkiem.
— Złoto! — wykrzyknął ten i pochylił się nisko przed najemnikiem. — Stokrotne dzięki, szlachetny panie! — Tłum krzyknął radośnie.
Ale kiedy Halogajczyk podniósł się na równe nogi, videssański mnich wsadził mu swój długi, kościsty paluch prosto w twarz.
— Plugawa, sprośna hulanka! — krzyczał. — Ty biedny, ciemny poganinie, powinieneś dziękować teraz Phosowi za łaskę, jaką okazuje nam, przywracając światło na kolejny rok, a nie kalać swe ciało z tą lubieżną istotą!
Oburzone spojrzenie duchownego przesunęło się teraz na prostytutkę, która traktowała go z całkowitą pogardą. Jej oczy świeciły się do hojnej sakiewki żołnierza.
Halogajczyk zamrugał, zdumiony tym napadem. Być może wiedział już coś o tym, do czego może doprowadzić zadzieranie z videssańskimi fanatykami, bo jego odpowiedź była dosyć spokojna:
— Zabierz tę rękę panie, jeśli łaska.
Mnich wysłuchał go. Myślał zapewne, że udało mu się poruszyć sumienie najemnika, bo zmienił nieco ostry, rozkazujący ton i starał się teraz mówić łagodnie i przekonywająco:
— Pomimo że jesteś cudzoziemcem, panie, wyglądasz na szlachetnego człowieka, więc wysłuchaj proszę moich słów. Czy za chwilę zmysłowej przyjemności warto poświęcać duszę?
— Spieprzaj stąd, ty łysa pało! — wrzasnęła dziwka. — Zostaw go w spokoju! — Przywarła do ramienia żołnierza, jakby był jej własnością.
Читать дальше