Chciałby bardziej lubić ludzi, ale jakoś nigdy sobie z nimi nie radził. Nie wiedział, co ma mówić. Gdyby życie było przyjęciem, to on nie znalazłby się nawet w kuchni. Zazdrościł tym, którzy docierali aż do kuchni. W kuchni prawdopodobnie byłyby resztki przekąsek, a także butelka czy dwie taniego wina, które ktoś przyniósł ze sobą, zapewne całkiem niezłego, jeśli tylko wyłowić z niego potopione niedopałki papierosów. W kuchni mogłaby nawet trafić się jakaś dziewczyna, choć Jeremy dobrze znał granice swojej wyobraźni.
Ale Jeremy nigdy nie dostał zaproszenia.
Za to zegary… zegary to co innego. Wiedział, dlaczego zegary tykają.
Nazywał się Jeremy Clockson i to nie był przypadek. Został członkiem Gildii Zegarmistrzów, kiedy miał zaledwie kilka dni, a wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Oznaczało, że jego życie zaczęło się w koszyku na progu. Każdy wiedział, jak to działa. Wszystkie gildie przyjmowały podrzutków zjawiających się z poranną dostawą mleka. Była to prastara forma dobroczynności, a przecież dzieci mógł spotkać los o wiele gorszy. W ten sposób sieroty otrzymywały życie, swego rodzaju wychowanie, fach, przyszłość i nazwisko. Niejedna piękna dama, mistrz rzemiosła albo miejski dygnitarz nosili wiele mówiące nazwiska, jak Ludd, Doughy, Pune czy Clockson. Otrzymali je po bohaterach swego fachu albo boskich patronach, a to zmieniało ich w swego rodzaju rodzinę. Ci starsi pamiętali, skąd pochodzą, i na Strzeżenie Wiedźm nie żałowali darów — odzieży i pożywienia — dla rozmaitych młodszych sióstr i braci w koszyku. Nie był to system doskonały, ale jakiż jest?
I tak Jeremy wyrósł na zdrowego, choć nieco dziwacznego chłopca. A jego talent w fachu niemal wynagradzał wszystkie osobiste zalety, których nie posiadał.
Zadzwonił dzwonek nad drzwiami warsztatu. Jeremy westchnął i odłożył szkło powiększające. Nie spieszył się jednak. W sklepie było wiele do oglądania… Czasami musiał nawet chrząknąć, by zwrócić uwagę klienta. Zresztą czasami musiał chrząknąć, by zwrócić uwagę własnego odbicia w lustrze przy goleniu.
Starał się być człowiekiem interesującym. Kłopot polegał na tym, że był takim człowiekiem, który — kiedy postanowi być interesującym — przede wszystkim próbuje znaleźć książkę „Jak być interesującym człowiekiem”, a potem sprawdza, czy nie prowadzą gdzieś jakichś kursów. Dziwił się, że ludzie uważają go za nudnego rozmówcę. A przecież potrafił rozmawiać o wszelkiego rodzaju zegarach. Mechanicznych, magicznych, wodnych, ogniowych, kwiatowych, świecowych, piaskowych, z kukułką, o rzadkich hershebiańskich zegarach chrząszczowych… Ale z jakiegoś powodu, zanim wyczerpał wszystkie zegary, wyczerpywał słuchaczy.
Wyszedł do sklepu i znieruchomiał.
— Och… Przepraszam, że kazałem pani czekać — powiedział.
To była kobieta. A dwa trolle zajęły stanowiska tuż za drzwiami. Ich ciemne okulary i obszerne, niedopasowane czarne garnitury przedstawiały ich jako tych, którzy przestawiają ludzi. Kiedy jeden z nich zauważył, że Jeremy mu się przygląda, zacisnął palce, aż trzasnęły mu kości.
Kobieta była otulona ogromnym i bardzo drogim białym futrem, co mogło tłumaczyć trolle. Długie czarne włosy spływały jej kaskadą na ramiona, a twarz miała upudrowaną na kolor tak blady, że niemal w odcieniu futra. Całkiem atrakcyjna, uznał Jeremy, choć trzeba zaznaczyć, że żaden z niego arbiter. Jednak było to piękno monochromatyczne. Zastanowił się, czy ona nie jest zombi. Obecnie spora ich grupa mieszkała w mieście, a ci przewidujący rzeczywiście zabrali majątek ze sobą do grobu, więc pewnie byłoby ich stać na takie futro.
— Zegar chrząszczowy? — powiedziała, odwracając się od szklanej kopuły.
— No… tak. Hershebiański chrząszcz prawniczy ma bardzo stabilny dzienny rozkład zajęć — wyjaśnił Jeremy. — Ja, no… trzymam go tylko jako ciekawostkę.
— Jakież to… organiczne — stwierdziła kobieta. Patrzyła na niego, jakby był kolejnym gatunkiem chrząszcza. — Jesteśmy Myria LeJean. Lady Myria LeJean.
Jeremy uprzejmie wyciągnął rękę. Cierpliwi osobnicy w Gildii Zegarmistrzów zmarnowali dużo czasu, ucząc go, jak traktować ludzi, zanim w desperacji zrezygnowali z tych prób. Jednak pewne odruchy utkwiły mu w pamięci.
Jej wysokość patrzyła na tę wyciągniętą rękę. W końcu podszedł ciężko jeden z trolli.
— Lady nie podaje ręki — oświadczył donośnym szeptem. — Nie jest osobą dotykową.
— Och? — odpowiedział Jeremy.
— Ale może dość już o tym — rzekła lady LeJean, cofając się o krok. — Buduje pan zegary, a my…
Zadzwoniło w kieszeni koszuli Jeremy’ego, który wyjął stamtąd spory zegarek.
— Jeśli właśnie wybił godzinę, to się spieszy — stwierdziła kobieta.
— Eee… nie. Ale może uzna pani za dobry pomysł, żeby zasłonić rękami uszy…
Była trzecia. I wszystkie zegary uderzyły jednocześnie. Kukułki kukały, godzinowe szpilki wypadały z zegara świecowego, wodne zegary bulgotały i kołysały się, opróżniając wiadra, dzwoniły dzwony, biły gongi, grały kuranty, a hershebiański żuk prawniczy wykonał salto.
Trolle przycisnęły do uszu wielkie dłonie, ale lady LeJean stała nieruchomo z rękami wspartymi na biodrach i przechyloną w bok głową, aż ucichły ostatnie echa.
— Wszystkie dokładne, jak widzimy — rzekła.
— Słucham?
Jeremy myślał właśnie: Więc może wampir?
— Wszystkie pańskie zegary wskazują właściwy czas — odparła lady LeJean. — Jest pan bardzo stanowczy w tej kwestii, panie Jeremy?
— Zegar, który nie wskazuje właściwego czasu, jest… zły.
Chciałby, żeby już sobie poszła. Jej oczy budziły niepokój. Słyszał o ludziach z szarymi oczami, a jej oczy naprawdę były szare, jak u niewidomego… Mimo to najwyraźniej patrzyła na niego… i poprzez niego.
— Tak. Wyniknęły z tego pewne drobne kłopoty, prawda?
— Ja… nie… nie wiem, o czym pani…
— W Gildii Zegarmistrzów… Williamson nastawiał swój zegar o pięć minut do przodu… A pan…
— Teraz czuję się o wiele lepiej — oznajmił sztywno Jeremy. — Mam lekarstwo. Gildia była dla mnie bardzo dobra. A teraz proszę już iść.
— Panie Jeremy, chcemy, żeby zbudował pan dla nas zegar, który jest dokładny.
— Wszystkie moje zegary są dokładne — odparł Jeremy, wbijając wzrok w podłogę. Swoje lekarstwo miał wziąć dopiero za pięć godzin i siedemnaście minut, ale czuł, że jest mu potrzebne teraz. — I raz jeszcze muszę prosić…
— Jak dokładne są pańskie zegary?
— Poniżej sekundy na jedenaście miesięcy — poinformował natychmiast Jeremy.
— To bardzo dobra punktualność?
— Tak.
Rzeczywiście była bardzo dobra. Dlatego gildia okazała mu tyle zrozumienia. Geniuszowi zawsze pozwala się na pewną swobodę, kiedy już wyrwie mu się z rąk młotek i zmyje krew.
— Potrzebujemy lepszej dokładności.
— To niemożliwe.
— Mamy zrozumieć, że nie potrafi pan zbudować dokładniejszego zegara?
— Nie, nie potrafię. A jeśli ja nie potrafię, to nie dokona tego żaden inny zegarmistrz w mieście. Wiedziałbym, gdyby im się udało.
— Taki dumny? Jest pan pewien?
— Wiedziałbym.
Wiedziałby. Wiedziałby na pewno. Zegary świecowe czy wodne… to były zabawki, które trzymał ze względu na pewien szacunek dla tych początków mierzenia czasu. A i tak poświęcił długie tygodnie na eksperymenty z różnymi rodzajami wosku i pojemników, nim w końcu zmienił te prymitywne czasomierze w coś, według czego prawie by można regulować zegarek. Nic nie szkodzi, że nie mogły być zbyt dokładne — to proste, organiczne twory, parodie czasu. Nie działały mu na nerwy. Ale prawdziwy zegar… no cóż, to był mechanizm, przedmiot kierowany liczbami, a liczby muszą być perfekcyjne.
Читать дальше