Jakieś dwadzieścia jardów od krawędzi cypla znajdował się skrawek ziemi, gdzie nie rosły drzewa, ponieważ płytko pod trawą zaczynało się kamieniste podłoże. Ziemi było za mało, by drzewo mogło zapuścić tu korzenie.
Pług zmierzał prosto w stronę nagiej skały na środku polanki. Wchodził w kamień jak nóż w masło. Zostawił w nim bruzdę tak jak w ziemi, ale ziemia rozsypywała się, ciepła i miękka, a kamień stwardniał niczym rzeźba.
Kiedy pług dotarł do miejsca, w którym kamienne zagłębienie wypełniała woda, zatrzymał się dokładnie w środku kałuży i znieruchomiał.
Cienka strużka czystej wody wyciekła bruzdą wyrytą w głazie, a potem bruzdą w ziemi po skraju cypla i w dolinę, w której Verily zrobił rękojeść.
Pług leżał nieruchomo.
Alvin i Verily puścili go.
Muzyka ucichła.
— No, chyba gotowe — powiedział Alvin.
— Tylko co?
— Znaleźliśmy miejsce, w którym powstanie Kryształowe Miasto.
— A szukaliśmy go?
— Zdaje się, że szukał go pług. Od pierwszej chwili swojego istnienia.
Alvin ukląkł przy pługu, który tak długo ze sobą nosił. Tyle lat — a teraz dzieło się dokonało. I choć droga na cypel była dzika i radosna, nie trwała długo. Raptem parę minut. Alvin dotknął palcem złotej powierzchni pługa; poczuł jego drżenie. Rękojeść obluzowała się i upadła na ziemię.
Verily ją podniósł.
— Ciągle żyje — powiedział.
— Ale już nie stanowi jedności z pługiem.
Muzyka także umilkła. Zielona pieśń pozostała, jak zawsze, w głowie Alvina. Lecz muzyka maszyn ucichła.
Alvin pociągnął pług, który bez oporu wyśliznął się z kamienia. Włożył go do worka. Pług nadal pulsował życiem, ani mniej, ani więcej niż zawsze. Jakby nie pamiętał, czego dokonał przed chwilą.
* * *
Wszyscy napili się ze źródła, które trysnęło z bruzdy. Woda była słodka i czysta.
— Moglibyśmy ją beczkować i sprzedawać jako wino — zauważył Abe — i nikt by się nie skarżył.
— Ale tego nie zrobimy — rzekł Verily.
Abe spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: „Nie jestem idiotą”.
— Więc ten wasz pług wybrał miejsce na budowę miasta?
— Możliwe — mruknął Alvin. — Jeśli się dowiemy, kto jest właścicielem tej ziemi, i wymyślimy jakiś sposób, żeby ją kupić.
— No to macie szczęście — oznajmił Abe — bo właśnie dlatego was tu przyprowadziłem. To część terenów, które administracja Noisy River nazywa hrabstwem River, nieużytki wzdłuż Mizzippy pomiędzy Moline i Cairo. Istnieje pewne stare prawo, na mocy którego można wyodrębnić z hrabstwa River mniejsze, jeśli zdoła się udowodnić, że liczy dwa tysiące osadników i znajduje się w nim co najmniej trzystuosobowe miasto.
— Hrabstwo? — powtórzył Verily.
— Hrabstwo — potwierdził Abe.
— Hm… hrabstwo ma prawo wyboru własnych sędziów — zauważył Verily.
— I szeryfa — dodał Abe.
— Więc kiedy ktoś przybędzie do hrabstwa Furrowspring z nakazem z jakiegoś sądu z Hio — ciągnął Verily — sąd Furrowspring może go unieważnić.
— Tak właśnie sobie pomyślałem.
— Moje nauki naprawdę nie poszły na marne.
— A poza tym pamiętam, jak mój tatuś usiłował uprawiać błotniste tereny w Hio, a ktoś powiedział mu o hrabstwie River i że ziemia tam jest do wzięcia, jeśli tylko skrzyknie się dwa tysiące osób, a tatuś powiedział, że dość mu tyrania na bagnie, nie potrzebuje mgły.
— Gdybyśmy mieli własne hrabstwo — powiedział Alvin — moglibyśmy zbudować w nim miasto, w którym zamieszkaliby Czarni, Francuzi i wszyscy, których byśmy zaprosili. I nikt by nam nie mógł zabronić.
— To nie takie proste — mruknął Abe.
— Czyli jakieś prawo zakazuje się tu wprowadzać?
— Zbiegłym niewolnikom. Chyba da się je ominąć, bo sędzia może unieważnić mnóstwo innych nakazów, a szeryf może przegnać z miasta odszukiwaczy niewolników. Ale zmierzam do tego, że tutaj każdy może się wprowadzić. Nie tylko ci, których zaprosimy.
— Zapraszamy wszystkich — powiedział Alvin. Abe parsknął śmiechem.
— No, jak się rozniesie o tym złotym pługu, co się wbił w kamień i że z kamienia trysnęła woda, jak u Mojżesza, to te sześć tysięcy będzie kroplą w morzu setek tysięcy poszukiwaczy złota i cudów, którzy zadepczą całą okolicę. I to oni wybiorą szeryfa i sędziego, a może także kogoś, kto dostanie tę nagrodę.
— Rozumiem — rzekł Alvin. — To jednak nie takie łatwe.
— Jak was wszystkich pozabijam — odezwał się Mike — to żaden nie rozpowie o tym miejscu.
— Z wyjątkiem ciebie — dodał Alvin.
— No, nie powiedziałem, że plan jest idealny.
— Potrzebujemy oficjalnych dokumentów — oznajmił Verily. — Określających granice naszego hrabstwa, a także nadających nam prawo do stanowienia, co się w nim dzieje, by ziemię sprzedawano tylko wybranym przez nas osobom. Naszym ludziom, którzy nie narobią kłopotów.
— Ludziom, którzy pomogą nam zbudować Miasto Stwórców.
— Wiem, jak sporządzić taki dokument — powiedział Verily — ale nie jestem pewien, czy uda mi się trafić do właściwych osób w administracji stanu.
— Nie patrzcie na mnie — odezwał się Abe. — Nie jestem politykiem.
— Ale jesteś stąd. Nie mówisz jak angielski paniczyk. I potrafisz sprawić, że ludzie cię lubią.
— Ty też.
— Wiesz, że wszyscy go nienawidzą — powiedział Coz.
— No, owszem — zgodził się Abe — ale tylko dlatego, że Anglicy są mądrzejsi od innych, a inni to wiedzą i mają im za złe.
— Pomożecie mi zdobyć ten dokument dla hrabstwa Furrowspring?
— Widzę, że już wybraliście nazwę — powiedział Abe.
— Macie lepszą?
— Dobrze brzmiałaby nazwa: hrabstwo Lincoln.
— A może Lincoln-Fink? — zasugerował Mike.
— No, to już czysta próżność — zgorszył się Abe. — Żeby nazywać hrabstwo na własną cześć!
— A pan co robi?
— Miałem na myśli hrabstwo w Anglii, ma się rozumieć.
— Zatem Furrowspring — oznajmił Alvin. — Głosowanie jest jawne. — Spojrzał na Abe’a. — Do czasu załatwienia spraw formalnych osadnicy mogą bez problemów przenosić się do hrabstwa River? I budować domy oraz uprawiać ziemię, gdzie się im spodoba?
— Tak mówi prawo. Nie potrzebują zezwolenia. Dopóki nie wtargną na teren czyjegoś gospodarstwa, a nie widzę tu żadnych.
— Zastanawiałem się, dlaczego nie ma tu choćby paru gospodarstw zamieszkanych przez ludzi, dla których sześciodomowe miasto jest już za tłoczne.
— Może dlatego że to ziemia przeznaczona do lepszych zadań niż goszczenie jakichś odludków — podsunął Verily.
— A kto ją przeznacza?
— Może sam kamień ma ambicje. Albo woda, której się spieszyło wydostać spod kamienia.
— Albo słońce, które chce, żeby na tych ziemiach nie było cienistych zagajników — dokończył Alvin. — Albo wiatr, który pragnie sobie harcować po dolinie. Panowie, nie sądzę, żeby zjawiska atmosferyczne miały jakieś plany.
— Pług miał — wytknął mu Verily.
Z tym Alvin musiał się zgodzić.
Przytroczyli rękojeść pługa do juków i wrócili do Springfield piechotą, prowadząc wierzchowce za uzdy. Biegli z zieloną pieśnią i po zaledwie godzinie dotarli na miejsce. Konie nie były spienione ani zmęczone, ludzie głodni ani zmęczeni, a w ustach mieli jeszcze smak wody ze źródła i ze wstrętem myśleli o innej, bo smakowałaby jak blacha, błoto albo w ogóle nie miałaby smaku — a przecież teraz już wiedzieli, że woda powinna być słodka.
Читать дальше