Coz wyszczerzył zęby i splunął w piasek, który zmienił się w kulkę błota i przetoczył się parę centymetrów.
— Ale lubimy pana Coopera — powiedział. — To dobry prawnik.
— To dobry człowiek. I dobry prawnik. Ale czy to możliwe, że by był nimi jednocześnie?
— Jeśli pan będzie tak mówić dalej — odezwał się Verily — nie nauczę pana nic więcej.
— Według mnie Abe już jest świetnym prawnikiem — oznajmił Coz.
— Co to znaczy?
— No, niech pan spojrzy na siebie — wyjaśnił Coz. — Chodzi pan i chodzi, tak? I nikt panu nie płaci, tak?
— Tak.
— Abe tak ma przez cały czas.
— Wiesz, że ciężko pracuję — rzekł urażony Abe. — Wyciosałem połowę sztachet w Springfield, podejmowałem się różnych robót, żeby spłacić dług w sklepie. Kopałem rowy, wywoziłem na wóz i w ogóle robiłem wszystko, co się dało.
— Och, Abe, proszę cię. Nie możesz znieść, że inni także po trafią żartować?
— Nie chciałem, żeby pan Cooper mnie miał za lenia.
Ponieważ Verily przez parę ostatnich dni usiłował dotrzymać kroku długonogiemu panu Lincolnowi, tak naprawdę nie dał się przekonać o jego lenistwie.
Ale dziś nie chodzili. Na prośbę Lincolna Verily wynajął dwa konie dla niego i Coza, choć nie potrafił odgadnąć, dlaczego towarzystwo Coza jest tak istotne. Jednak Lincoln sobie go zażyczył, więc Yerily zapłacił, zubożając coraz chudszy portfel. Sprawdzili siodła i uprząż, a potem Verily jeszcze raz sprawdził siodła i uprząż koni Coza i Lincolna, bo sądząc z jej wyglądu, nie mieli o tym pojęcia.
— Nie znacie się dobrze na koniach — odgadł.
— Jesteśmy biedni — wyjaśnił Abe.
— Ja bardziej — dodał Coz.
— Bo każdy grosz wydajesz na zbytki.
— Zakochany mężczyzna musi kupować prezenty dla swojej damy.
— Oraz drinki.
— Chciało się jej pić.
— A potem zachciało się jej zemdleć. Wtedy opłaciłeś pokój w karczmie, bez wątpienia licząc na to, że jej poranna wdzięczność okaże się większa niż ból głowy, ale rano…
— Moje życie uczuciowe na pewno nie interesuje pana Coopera.
— Twoje życie uczuciowe istnieje tylko w twojej wyobraźni, przez co tym bardziej zdumiewają mnie kwoty, które na nie prze puszczasz.
I tak było bez przerwy od Springfield po Mizzippy.
Po paru godzinach zostawili za sobą pola kukurydzy i przeszli brodem przez Noisy River. Następnie ruszyli przez usianą drzewami prerię, gdzie prawie nikt nie zasiewał pól. Były to tereny graniczne, a farmerzy woleli się trzymać z daleka od zamglonej Mizzippy.
Do zadrzewionego cypla nad wielką rzeką dotarli tuż przed zmrokiem. U ich stóp kołysało się morze drzew, za drzewami lśniła osrebrzona księżycem rzeka.
— Tu przenocujemy — oznajmił Lincoln.
— I zjemy kolację, mam nadzieję — dodał Coz.
— Kolację? — zdziwił się Verily.
Abe spojrzał na niego ostro.
— Powiedziałem, że będziemy potrzebować ekwipunku.
— Ale o jedzeniu nie było ani słowa!
— Niech mnie diabli, jeśli jedzenie nie wchodzi w skład ekwipunku! — rzucił nieco zirytowany Abe.
— Skoro myślał pan o jedzeniu, trzeba było powiedzieć.
— Jeśli się wam wydaje, że będę polować na króliki o tej porze i z pustym żołądkiem, toście obaj oszaleli — oznajmił Coz.
— Jeśli o mnie chodzi — wycedził Abe — rozważam zostanie kanibalem.
Verily wyszczerzył zęby.
— Teraz rozumiem, dlaczego przywieźliśmy Coza.
Coz podparł się pod boki i spoglądał to na jednego, to na drugiego.
— Zaraz! Nikt tu nikogo nie zje, a na pewno nie mnie. Może i wyglądam krzepko, ale zapewniam, że to wszystko tłuszcz, bez odrobiny mięśni, więc jeśli będziecie mnie chcieli upiec jak bekon, tylko was zemdli.
Verily westchnął.
— Trudno żartować z kogoś, kto nie chce zauważyć dowcipu.
— My też żartowaliśmy — powiedział Coz. — Od początku wiedzieliśmy, że zabrał pan jedzenie.
— Och, nie! Jedzenia nie mamy. Żart dotyczył zjedzenia pańskiej szanownej osoby.
Obaj westchnęli z obrzydzeniem. Wówczas Verily parsknął śmiechem.
— No dobrze, może i zostało mi coś w jukach z zeszłej podróży.
Wyjął suchary i suszoną wołowinę.
— Wiecie co — odezwał się Abe. — Odrobineczkę mnie niepokoi, że tamto ognisko przy rzece zgasło, ledwie się pojawiliśmy.
— Może skończyli jeść — mruknął Coz.
— Nie widziałem żadnego ogniska — dodał Verily.
— Może im za gorąco? — podsunął Coz.
— A może zauważyli wyłaniających się z lasu podróżnych i uznali, że to łatwy łup.
— Rychło w czas o tym myśleć — rozległ się donośny głos z krzaków za końmi. Z zarośli wyłonił się potężny mężczyzna, który wyglądał, jakby stoczył wiele bójek i nie przegrał żadnej. Był uzbrojony po zęby w pistolety i noże, a w dłoniach trzymał gotowy do strzału muszkiet.
Po raz pierwszy Verily ujrzał strach w oczach Abe’a Lincolna.
— Jeśli miał pan nadzieję, że łup będzie łatwy, to ma pan w połowie rację. Będzie łatwy, tylko nie ma żadnego łupu.
— Mów za siebie — syknął Coz. — Na pewno pan Cooper cały swój majątek ma w jukach.
Abe szturchnął go.
— No pięknie! I po co zwracasz uwagę na naszego przyjaciela pana Coopera?
— Przecież chciał mnie usmażyć jak bekon! — obraził się Coz i szturchnął Abe’a.
— To był żart! — warknął Abe, szturchając go mocniej.
— Może teraz tak mówi — odparł Coz, szturchając Abe’a jeszcze mocniej.
Kiedy Abe rzucił się na niego, zderzył się nie z przyjacielem, lecz z obcym. Razem potoczyli się w krzaki.
— Niech się pan nic a nic nie martwi — pocieszył Verily’ego Coz. — Abe nie umie się bić, ale wkłada w to całą duszę i nie pod daje się szybko.
— Verily! — krzyknął potężny mężczyzna. Głos miał taki, jak by ktoś młócił pięściami w jego pierś.
— On zna pańskie imię? — zdziwił się Coz.
— Verily, powiedz pan coś, bo będę musiał zabić twojego wielkiego paskudnego kumpla!
— Nie powinien tak przezywać Abe’a — rzekł dotknięty Coz.
— Abe! — zawołał Verily. — Ten pan nie chciał nas okraść.
Odgłosy bójki ucichły.
— Znacie się — powiedział Abe.
— Abe Lincoln, to jest Mike Fink i vice versa.
— Daj pan sobie spokój z tym sądowym gadaniem, bo mnie denerwuje. Jeszcze chwila i kogoś zabiję.
— Ale nie pana Lincolna. Wciąż mi nie powiedział, dlaczego mnie przywiózł w to zapomniane przez Boga miejsce.
— Ja także tego nie rozumiem — odparł Mike — ale Peggy po wiedziała, że tu was zastanę, no to przyjechałem.
— Chyba nie rzeką w górę nurtu?
— Chyba nie, choć pochlebia mi takie podejrzenie. Choć jest również dość głupie, bo połowę drogi musiałbym przemierzyć w dół Hio, czyli z nurtem.
— Nie wyruszył pan z Hatrack River?
— Z Vigor Kościoła. Pojechałem pociągiem do Moline, a potem dopiero wszedłem na pokład łodzi. Dziś rano dotarłem na miejsce. Nie spieszył się pan. Springfield nie jest aż tak daleko.
— Mój tyłek świadczy, że bardzo daleko — wtrącił Coz. — Dali mi niewygodnego konia.
— Pod tobą każdy koń jest niewygodny.
— Więc Peggy wiedziała, że tu będziemy.
— Kim jest ta Peggy? — spytał Abe. — I dlaczego wie dzień wcześniej o tym, co przyszło mi do głowy wczoraj?
— Człowiek, który walczy jak dzieciuch, nie powinien zarzucać kłamstwa człowiekowi, który właśnie mu zdrowo przygrzmocił — zauważył Mike.
Читать дальше