— Miałam ogromne szczęście, że chociaż na ciebie trafiłam.
— Ach, o to ci chodzi? — Clara jednym gestem zbyła cały kosmos trosk. — Dam ci numer telefonu. Nie przejmuj się. — Nakryła okaleczoną dłoń November swoją. — Z czasem jest coraz łatwiej. Naprawdę.
* * *
Po powrocie od Clary, jej herbaty i szerokich bioder, November nie miała ochoty spotykać się z pszczołami. Wiedziała, że źle robi, zaniedbując je w ten sposób, i że ich zaniepokojenie może zaszkodzić miodowi, ale nie mogła się zmusić, żeby przejść na drugą stronę poletka kwitnącej pszenicy i odwiedzić ule. Siadła w swojej pustej, kanciastej sypialni i spośród stojących w rzędach brązowych książek wyjęła jedną brązową książkę — tę, która miała na okładce nagą dziewczynkę łapiącą wiatr w trzymaną w rękach sukienkę. Otworzyła ją na mocno zaczytanej stronicy. Kiedy ojciec w końcu kupił jej tę książkę, żeby nie patrzeć dłużej, jak miodem i mlekiem maże egzemplarz biblioteczny, często czytała z niej tylko pierwszą stronę i wtulała się w nią jak w ulubiony kocyk.
Dawno, dawno temu dziewczynka imieniem September okrutnie się znudziła mieszkaniem w domu ojca, gdzie codziennie zmywała te same różowo-żółte filiżanki i garnki po gulaszu, sypiała na tej samej haftowanej poduszce i bawiła się z tym samym małym milusim psiakiem. Ponieważ urodziła się w maju i miała pieprzyk na lewym policzku, a jej stopy były ogromniaste i niezgrabne, Zielony Wiatr zlitował się nad nią i pewnego wieczoru, niedługo po jej urodzinach, przyleciał pod okno jej pokoju. Był ubrany w zielony smoking, zieloną pelerynę stangreta, zielone bryczesy i miał zielone rakiety śnieżne. Nad chmurami, w dzielnicach nędzy, gdzie mieszka Sześć Wiatrów, panuje straszny ziąb.
— Wyglądasz mi na zrzędliwą i humorzastą panienkę — powiedział. — Co powiesz na to, żeby odfrunąć ze mną, dosiąść Lamparta Małych Bryz i udać się nad wielkie morze na granicy Krainy Czarów? Obawiam się wprawdzie, że nie będę mógł tam wejść, gdyż Surowym Wichrom wstęp tam jest wzbroniony, z radością jednak odstawię cię nad brzeg Morza Przekornego i Niebezpiecznego.
— Och, tak! — wyszeptała September, która, jak już wspomniano, szczerze nie znosiła różowo-żółtych filiżanek oraz małych milusich psiaków.
Wierzchem oszpeconej dłoni otarła łzy z oczu. September powiedziała „tak”. To poruszyło November znacznie bardziej niż podobieństwo imion — wtedy, w domu ojca, kiedy, siedząc w olbrzymim fotelu, majtała nogami w powietrzu. September powiedziała „tak” bez wahania, bez obaw, bez chwili zastanowienia, nie myśląc o matce ani ojcu. Zgodziła się ze szczerego serca i w ten sposób trafiła do Krainy Czarów, podczas gdy inne dzieci musiały zostać w Omaha i zmywać.
Na marginesie książki November dawno temu nagryzmoliła drobnym, niepewnym charakterem pisma:
Słowa, których będę się starała częściej używać: Dlaczego? Kocham cię. Przepraszam. Mogę czekoladkę? Tak. Tak. Tak.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer, który dostała od Clary. Zadzwonił dokładnie dwa razy, zgodnie z planem. Przyjedzie za dwie godziny. „Z miasta to jest kawałek drogi, chyba rozumiesz”. „Ależ oczywiście, rozumiem doskonale”.
* * *
Kiedy przyjechał, zdziwiła się, jak bardzo obojętny jest jej cały ten układ. Był dla niej nikim, zaledwie kanałem dostępu. Drzwiami. Kiedy zamykała oczy, nie umiała sobie przypomnieć jego twarzy, mimo że właśnie całował jej ramiona. Był po prostu drzwiami — wysokimi i szerokimi drzwiami w długim zielonym płaszczu, na widok którego uśmiechała się tak szczerze, z taką radością, że mimo brakujących palców i brzydkiej twarzy wziął ją w ramiona jakby występowali w najprawdziwszym filmie. Z miejsca nabrała do niego sympatii. Dotykała jego twarzy, muskała rzadką ciemną brodę, spoglądała w zielone oczy, jakby lekko zmęczone. To od jazdy, tłumaczyła sobie. Bo przecież snu nam nie brakuje.
Objął ją swoimi ogromnymi ramionami, muskularnymi okowami, w których czuła się bezpieczna. Nigdy nie była z mężczyzną, który byłby od niej o tyle większy. Przy nim czuła się maleńka, jego ciało ją chroniło, jego płaszcz osłaniał przed światem. Chciał go zdjąć, ale mu nie pozwoliła; zachwycił ją szorstki dotyk wełny na skórze jej pełnych piersi. Jej nogi wyglądały tak niepozornie, kiedy objęła go nimi w pasie, jak nogi lalki, ale doszła do wniosku, że nie tego chce. Nie chciała przyjmować go w swoim wnętrzu. Odsunęła się, uklękła przed nim, odgarnęła włosy do tyłu i pochyliła się, żeby wziąć go do ust; rzadko to robiła, bo za tym nie przepadała, ale on miał zielony płaszcz i przyszedł ją zabrać do Krainy Czarów.
Tak, pomyślała. O, tak. Chciała mu podziękować, że nie zwraca uwagi na jej oszpecenie, że zachowuje się tak, jakby niczego jej nie brakowało. Nie miał słodkiego ani słonego smaku, smakował po prostu skórą, był taki czysty, twardy i taki duży, że żuchwa omal nie wyskoczyła jej z zawiasów, kiedy pojękiwał, poruszając się w jej gardle. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że siedzi na aksamitnej kanapie powozu Zielonego Wiatru… A może Casimiry? Kiedy potężny mężczyzna na jej łóżku nabrzmiewał, zbliżając się do swojego pozbawionego słów orgazmu, ona była tysiąc mil stamtąd, w chmurach nad Omaha, gdzie rozchylała poły płaszcza Zielonego Wiatru i dosiadała go okrakiem, przyjmując jego — z pewnością również zielone — ciało w swoim ciele i kołysząc się w przód i w tył,a on sapał, pojękiwał i wbijał szmaragdowe palce w jej pośladki.
Tymczasem tutaj, w Benicie, przykryła dłonią czarne znamię na nagiej łydce obcego mężczyzny, a on wplótł palce w jej włosy. Jego krzyki niosły się echem po domu jak spis rzeczy, których może pragnąć człowiek: Boże, Boże, Boże.
Róg Ofiarnej i Sztuczek
Wzdłuż brzegów Albuminy ciągną się stojące na palach czynszówki. Trudno już dziś powiedzieć, jak zostały zbudowane — ich podpory są wątłe jak babie lato i gną się na wietrze, ale domy mimo wszystko stoją, a w zamożniejszych dzielnicach mówi się, że biedota odkryła pewne drzewo (prawdopodobnie odmianę karłowatej brzozy), które marzy o lataniu. Nic więc dziwnego, że nadrzeczne slumsy nazywa się Ptaszarnią.
Z oczywistych powodów produkcja drabin jest w tym rejonie Palimpsestu wielce cenionym rzemiosłem, wręcz świętą profesją; każdy szczebel ma szczególne znaczenie duchowe. Pierwszy nosi nazwę Szczebla Uczciwej Pracy, ostatni Szczebla Soli Niebios. Pomiędzy nimi każdy drabiniarz wytycza własną ścieżkę. Kiedy któryś szczebel się złamie, dom czeka nieszczęście; by je odwrócić, trzeba się pozbyć przynajmniej jednego dziecka, oddając je do innego domu. Dzieci takie nazywa się „szczebelkami”. Krążą z kamienicy do kamienicy po całej Ptaszarni, a przeciętna jakość lokalnych wyrobów drabiniarskich sprawia, że prędzej czy później wracają do rodziny.
Kiedy dziewczynki z Ptaszarni trochę podrosną, codziennie rano wychodzą nad Albuminę przywitać nowy dzień. Splatają swoje niesamowicie długie warkocze w sieć, biorą się za ręce, wchodzą do wody i kładą się na plecach. Unoszą się na wodzie, kołysane leniwym nurtem. Na płyciznach żyją olbrzymie złote koi, które wprost przepadają za smakiem ludzkich włosów. Tym sposobem zaplątują się w sieć, a w południe dziewczęta wyciągają ją na brzeg i patroszą zdobycz kościanymi nożykami, które noszą przyczepione do łydek. Zachwycone koi umierają w plątaninie loków, wśród dzikich śmiechów dziewcząt. Ich mięso ma posmak kokosa i ptasiego tłuszczu. Dziewczęta zaś mają do wieczora czas na naukę.
Читать дальше