— Wiesz, dlaczego tak dużo dla ciebie robię? — pyta ostrym tonem Casimira, przyciągając November zbyt mocno, zbyt blisko. — Chyba zgodzisz się ze mną, że dużo zrobiłam, a jeszcze więcej obiecałam?
— T-tak…
November czuje, jak żołądek wywija jej fikołka, i zaczyna dochodzić do wniosku, że Casimiry nikt nigdy nie nauczył słowa „nie”. Jest piękna i straszna, cały świat zagarnia dla siebie i nagle November zdaje sobie sprawę, że również została zagarnięta, a zagarnięty nie spiera się z zagarniającym. Ktoś, kto miał ojca bibliotekarza, z pewnością zna ten grecki mit: kiedy Hades wciągnie człowieka do swojego rydwanu, nie można mu zarzucać, że jest nieuprzejmy, ponieważ nie pyta delikwenta o zdanie.
— Jesteś moim świadectwem — wyjaśnia Casimira. — Świadectwem wszystkiego, czego dokonałam w służbie miastu; dowodem mojej prawości i cnoty. Kiedy zjawiasz się w moich komnatach, wiem, że miałam rację, że nie jestem demonem, który wdarł się do mojego domu i rozszarpał go jakby… jakby miał lwi pysk. Jestem istotą o skomplikowanej geometrii, generałem groteski, księżną równoległoboków. Nie jestem jednak królową i nigdy nią nie będę. Nieważne, co o mnie mówią. Dopuszczałam się zbrodni, wypuszczałam na świat wszelakie diabelstwa, ale kiedy ty stajesz przede mną w tej granatowej sukni od Aloysiusa, twoja niewinność mówi: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ja tu jestem”. Moje pszczoły zawodzą: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ona tu jest”.
— Czego teraz ode mnie chcesz, Casimiro? Jest…
Wargi November drżą, a powieki same się zamykają, gdy prawie mdleje. Nie chce tego robić, ale czuje, że musi ofiarować coś w zamian za morską wodę, suknię i tę złocistą komnatę.
— Jest… jest dziewięć… kategorii ludzi… — ciągnie. Z wysiłkiem przełyka ślinę. Porządkuje rzeczowniki, uspokaja serce. — Dziewięć kategorii ludzi, którzy zasługują na rozgrzeszenie: żony, święci, dzieci, cudzołożnicy, dłużnicy, uczniowie, melancholicy, ci, których miłość napotyka przeszkody, oraz ci, którym zdarzają się napady gniewu.
To mój dar dla ciebie, myśli najgłośniej jak umie. Zapakowałam go specjalnie, jak prezent: ten spis. Jest tylko dla ciebie.
— Nie ma wśród nich pszczelarzy ani generałów — dodaje. — Możemy szukać pocieszenia tylko u siebie nawzajem. Na końcu długiej podróży nie czeka nas łaska. Powiedz, czego ode mnie chcesz.
Casimira pociąga lekko nosem. Jej oczy w obwódkach twardych łez lśnią jak kryształ.
— Myślałam, że już się domyśliłaś. One cię pragną, chcą cię mieć na własność. Na zawsze. Przez całe życie nie miały królowej, nie produkują nawet mleczka, bo składają się z drucików, szkła i mikroskopijnych silniczków. Do tej pory ja im wystarczałam. Może to ma być moja kara? Z pewnością odczuwam ból, tajony, przenikliwy, ale jestem gotowa spełnić ich prośbę. Matka musi być do tego zdolna.
November kręci głową i parska niewesołym śmiechem.
— Co by to miało oznaczać?
— Dokładnie nie wiem. Nie chcą mi powiedzieć. — Casimira marszczy brwi. — Jestem… zazdrosna. Tak, jestem zazdrosna. Ale to nic.
Strzała pszczelego życia odrywa się od ściany ula, łukiem zmierza w ich stronę i ląduje przed November, gdzie przybiera postać owadziego golema, jej zalotnika z drugiej nocy, kiedy dostała sukienkę i oglądała pomnik przy Serafinów. Golem kłania się przed nią, a kiedy się prostuje, buczące dłonie ma pełne złocistego płynu. Wyciąga je w błagalnym geście.
— Mówiłaś, że nie mają mleczka pszczelego.
— Ja je dla nich zrobiłam, tak jak robię wszystko inne w tym pałacu przemysłu. Jakże mogłabym zachować się inaczej? Paznokciami przymusiłam ziemię do swej woli. Do kadzi z czerwonej gliny wrzuciłam mnóstwo ich biednych ciałek, wlałam złoty olej smarujący niewidoczne trybiki ich serc, dorzuciłam ich miód, który jest wydzieliną spod odwłoka i ma charakterystyczny aromat sosnowej smoły, i dodałam odrobinę swojej krwi — najlepszą namiastkę królowej, na jaką mogą liczyć. To ich pierwsze mleczko. Są z niego bardzo dumne.
Manekin otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć; z jego gardła dobywa się tylko zdławione bzyczenie. November doskakuje doń jak do płaczącego dziecka, układa go sobie w ramionach i zaczyna uciszać i utulać pszczoły, nucąc po swojemu, tak jak zawsze nuciła swym podopiecznym, kiedy były niespokojne, i choć nie przyniosła im kwiatów, nie ma dla nich wrzosów ani fiołków, bazylii ani pomarańczy, domyśla się, że wystarcza im sama jej obecność. Kiedy dostatecznie dużo pszczół zbierze się w jednym miejscu, stają się czymś więcej niż pszczołami, tak jak rzeczowniki stają się czymś więcej niż rzeczownikami. Nie można temu zapobiec.
Moja sukienka to mój żagiel.
— To, oczywiście, nie jest mój prezent dla ciebie — rzuca zdawkowo Casimira.
November ucisza golema, lekko głaszcze jego rozbzyczaną grzywkę.
— Och… Myślałam, że…
— Ja wiem, królowa to brzmi dumnie, ale w ostatecznym rozrachunku to mizerny dar. Na prezent trzeba sobie zasłużyć. — Casimira wskazuje skamlącego pszczelego homunkulusa. — Wraź mu pięść w serce. Tam znajdziesz swój prezent. Przyniosły ci go z plastra. Manekin rozpadnie się na kawałki i, pozbawiony serca, nigdy więcej nie powstanie, ale ty dostaniesz swój podarunek.
November spogląda na leżącego golema, który uśmiecha się do niej, przepełniony czarnym, brzęczącym zaufaniem. Czuje pod palcami delikatne futerko pszczelich ciał.
— Ale ja nie chcę go skrzywdzić — protestuje.
— To jest Palimpsest, November. Prawdziwy świat. Tu nic nie przychodzi bez bólu i śmierci. — Casimira przyklęka obok niej i ją całuje. Usta ma miękkie i szeroko rozchylone, ale język cofnięty w półskromnym pocałunku. — Wybrałam cię — szepcze. — Tak naprawdę, bardzo niewiele mnie różni od moich pszczół. Wybrałam cię, ponieważ one cię wybrały. Kochają cię, bo ja cię kocham. Jeżeli chcesz zostać ze mną, pić z oceanu i władać pszczołami, musisz mnie słuchać i być grzeczna. Sprowadzenie śmierci nie jest grzechem, jeśli w ten sposób… — Z wysiłkiem przełyka ślinę. — Jeśli w ten sposób tworzy się coś nowego.
November kręci głową. Nie wie, co Casimira ma na myśli, ale to bez znaczenia. Jeśli chce zostać. Jeśli chce zostać. Jeśli chce opłynąć Krainę Czarów. To nic trudnego. Wystarczy, że zabije kilka tysięcy pszczół; pszczół, które z nią tańczyły, broniły jej i spacerowały z nią ulicami jak dżentelmen w konkurach. Tylko tyle. Wtedy będzie mogła zostać — tutaj, w miejscu tak ogromnym, że nigdy z niego nie wyrośnie. Będzie mogła zostać.
Zamyka oczy i kładzie dłoń na piersi golema, który zaczyna płakać — okropne, monotonne, basowe, nieszczęśliwe buczenie. Łzy współczucia napływają jej do oczu. Odwraca głowę i zaciska pięść, którą przebija cieniutki mostek z pszczół, nie bacząc na gniecione skrzydła i miażdżone odwłoki, na krzyk bólu z rozwartych szeroko ust manekina, i szuka, maca na oślep w zwartej masie, aż w końcu znajduje wilgotne, oślizłe, twarde serce pszczół.
Wyciąga je pokłutą i opuchniętą ręką: mały złoty obiekt, jajowaty, pokryty mleczkiem pszczelim. Zgarnia mleczko na dłoń i połyka je; smakuje zwyczajnie, jak miód. No, może jest w nim nuta oleju silnikowego albo metalu, ale słaba i ulotna. Nie smakuje jak czerwone lilie ani wrzos. I z pewnością nie wyczuwa się w nim serdecznej patyny, jaką były przyprawione wszystkie miody November. To esencja miodu, wydestylowana, tak czysta, że smakuje tylko samą sobą. Nigdy nie miała w ustach czegoś równie pustego.
Читать дальше