Manekin w ostatnim rozpaczliwym podrygu łapie ją za kark i pociąga jej głowę w dół, obejmuje ją, składa na jej ustach mężowski pocałunek — i nagle November orientuje się, co się za chwilę wydarzy, i nijak nie może się na to przygotować. Przeszywają ją tysiące żądeł, w każdym miejscu, którego udaje im się dosięgnąć; przenikają ją wszystkie, czuje ich jad — słodki i kwaśny, ostry i tajemny. Sztywnieje cała, gdy pszczoły umierają wokół niej, wypełniwszy swoje przeznaczenie. Odpadają od jej ciała, oddzielają się od golema, inne zajmują ich miejsce, a ona odpycha je gwałtownie i cofa się, zanim cały rój unicestwi się w tym gorączkowym, rozpaczliwym akcie pożądania.
Oczywiście się przewraca. Jest tylko kobietą, a w jej ciele krąży teraz morze jadu i miodu, które wyciekają z porów jej skóry jak złoty pot. Dygocze na podłodze ogromnego ula, jej plecy wyginają się spazmatycznie w łuk, nogi składają się w stawach, jajo wypada z ręki i klekocze o posadzkę. Jad przepełnia ją całą, wylewa się teraz przez usta, miód zmieszany z krwią.
Casimira patrzy beznamiętnie.
* * *
Daleko stamtąd dwóch mężczyzn osuwa się w spazmach — jeden na posadzkę kościoła, drugi na dno łodzi; kobieta przewraca się na podłogę w tramwaju. Miód wypełnia ich usta, przed oczami wybucha im oślepiająca biel, potem czerń i znów biel.
* * *
— Zbudź się, November — mówi chłopiec. — Zbudź się.
November rozchyla powieki, tak jak to robią koty, kiedy nie chcą się w pełni angażować w przebudzenie. Chłopiec uśmiecha się do niej uśmiechem idealnym, wyrazem czystej technicznej precyzji, jakby od dwunastu lat ćwiczył ten uśmiech w okrągłym lusterku.
— Mam dla ciebie pokój — mówi dom i rumieni się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
November otwiera oczy. Chłopiec trzyma w rękach złote jajo, opalizujące jak grzbiet żuka i pokryte wytrawioną głęboko w metalicznej powierzchni siatką ulic przecinających się pod najdziwaczniejszymi kątami. Chłopiec z trudem powstrzymuje swój zapał, zupełnie jakby to był prezent dla niego, nie dla niej. November przesuwa paznokciem po jednej z biegnących równoleżnikowo ulic i bez najmniejszego wysiłku otwiera jajo, które w środku klei się od pszczelego mleczka.
Wewnątrz znajduje się skrawek papieru, elegancko przycięty i gruby jak płatek fiołka, na którym zamaszystym charakterem pisma (który może należeć tylko do Casimiry) skreślono trzy nazwiska:
Oleg Sadakow
Amaya Sei
Ludovico Conti.
Przypomina sobie dziewczynę o niebieskich włosach, mężczyznę z poplamionymi palcami i mężczyznę z kluczami przy pasku. Nie wie, czy te obrazy zawdzięcza swojej pamięci, czy pszczołom; nie potrafiłaby już ich rozróżnić. Jej umysł przeskakuje sam siebie w poszukiwaniu logiki i sensu.
Pszczoły wylatują z niej napędzane jej wolą. Ich buczenie wśród ciemnych ulic brzmi jak powtarzane szeptem imiona.
Rzeczy, które są szpetne: znamiona, niewierność, intruzi w kuchni. Nadmiar światka słonecznego. Szwy. Brakujące zęby. Goście, którzy się zasiedzieli.
Miała na imię Clara. November mieszkała u niej przez cztery dni. Piątego dnia znów się kochały — skromne, smętne pożegnanie; po tym wszystkim nieuczciwie byłoby to nazwać czymś więcej. Clara miała zamknięte oczy, kiedy November ją całowała, zawzięcie zamknięte, aż powieki marszczyły się jej z wysiłku.
November zdawała sobie sprawę, że dla większości z nich obcowanie z nią jest trudne do zniesienia, zwłaszcza teraz, z tą oszpeconą twarzą i brakującymi palcami. Nikt inny nie był tak okaleczony, nikt nie musiał ponosić takich kosztów. Przykro było na nią patrzeć. „Nie mogę na ciebie patrzeć”, powiedziała Clara, kiedy już wypłukały jej z włosów krew. November doszła do wniosku, że lepiej odejść, dopóki niebo jest jeszcze porażająco niebieskie, a Clara cicho pochrapuje. Nie chciała znów oglądać grymasu politowania i zawodu na jej miłej buzi. Uciekła, okutawszy twarz kapturem jak trędowata.
Clara była jednak dla niej dobra. Miała niesamowity, filigranowy serwis herbaciany z litego niebieskiego agatu, który jeden z kochanków przywiózł jej z Iranu. Kochanek z dawnych czasów. Clara nalewała jagodowej herbaty do maleńkich filiżanek i nacierała palce November olejkiem z witaminą E, chociaż nie było to konieczne. Robiła kanapki z kurczakiem i przynosiła pomarańcze z targu. Po dwóch dniach udawało jej się już nie patrzeć przy jedzeniu na okaleczoną dłoń November. Mówiąc, zniżała głos, jakby mieszkanie mogło je podsłuchać.
— Wiesz, kim jest Casimira? — zapytała ją November szeptem trzeciego dnia, przy herbacie i lukrowanych piernikach.
Miała gorączkę, w jej umyśle — zdominowanym przez Casimirę i obrazy tamtego domu — wszystkie tłoki pracowały pełną parą. Z trudem przypomniała sobie poranny spis, tak bardzo drażniła ją tętniąca w uszach krew i rozbrzmiewający w nich upiorny sopran.
— Słyszałaś jej imię? No wiesz… tam?
Nie podobało jej się, że zaczyna wyróżniać to obojętne „tam” w głowie, ale nazwa tajemnego miasta raniłaby jej usta jak cienki nóż.
Clara postukała błyszczącymi paznokciami w filiżankę i spuściła wzrok. November już się nauczyła, że nie cierpi o tym rozmawiać. Wolała niemą komunię, porozumienie bez słów, wymianę znaczących spojrzeń ponad rozległą otchłanią.
— To ta od robactwa, prawda? — spytała. Kolczyk w języku nerwowo zaklekotał o zęby.
— Tak.
— Nie znam jej. Słyszałam to imię, ale nigdy jej nie poznałam, jeśli o to pytasz. Nikt jej nie lubi. Wydaje mi się, że ona ma coś wspólnego z tą wojną, o której wszyscy w kółko gadają.
November uniosła brwi, w roztargnieniu pocierając kikuty palców.
— Nic nie wiem! — warknęła Clara. — Wojna się skończyła. Tutaj mamy wystarczająco dużo takiego syfu, tam powinno być inaczej. Przyjemniej. Ładniej.
— Ładniej. Z tym się zgodzę.
— Ty tak mówisz przez te palce… I twarz. — Głos Clary wzniósł się niebezpiecznie, jak wazon, który zaraz spadnie i się roztrzaska.. Zmrużyła szare oczy. — Nam wszystkim tam jest lepiej. Łatwiej. To najpiękniejsze miejsce na świecie: wszędzie kwiaty, perfumy, klejnoty. Byłam kiedyś na balu, na którym wszyscy nosili kościane maski… Czaszki, wszędzie czaszki tańczące walca przy dźwiękach skrzypiec, na których grały dziewczynki bez twarzy. Kandelabry ociekały kryształami… Wszyscy rzucali się je łapać, kiedy skapywały na ziemię! One przynoszą szczęście, wiesz? Ja miałam czaszkę roka, wysadzaną setką kamieni księżycowych… Wiesz, co to jest rok?
— No pewnie: wielki biały ptak, który zjada słonie.
Dzieci bibliotekarzy rzadko napotykają tajemnicę, której nie umiałyby nazwać. Dumna z siebie November uśmiechnęła się półgębkiem.
— A ja nie wiedziałam. Musiałam zapytać mężczyznę z czaszką aligatora. Opowiadając mi o słoniach, rozwiązał wstążki mojej sukni, która zsunęła się na ziemię, a on przycisnął zęby do mojego dzioba, nazywał mnie „corazon” i tak natarczywie mnie całował, że nie mogłam złapać tchu. Tańczyłam naga wśród mężczyzn w wysadzanych klejnotami czaszkach, a oni podnieśli mnie, karmili czekoladkami, poili niebieskim szampanem… — Clara zatraciła się we wspomnieniach. Uniosła ręce do szyi, oczy miała wielkie i błyszczące. Spojrzała na November, szukając u niej potwierdzenia, ale oszpecona twarz gościa sprowadziła ją na ziemię, do stolika z herbatą. — Przykro mi, że dla ciebie to takie straszne — wysyczała. — Przykro mi, że straciłaś twarz i palce, ale nie musisz psuć tego wszystkiego, co ja mam.
Читать дальше