– Mamy kilka godzin – oświadczył. – Wezwałem wsparcie.
– Jakie?
– Uwierz mi, że nie musisz tego wiedzieć. Znam pewnych cwaniaczków. A oni są nieźli w podchodach. I robili to setki razy, zwijając różne rzeczy, czego Strażnicy nawet nie zauważyli. Nie mieli jak zauważyć, bo ci goście zadbali o to, zanim wyłonił się problem.
– Chodzi o Ma'atów – powiedziałam. – Tak? Wydał się zaskoczony, że to odgadłam.
– Tak. Teoretycznie nie powinienem się z nimi znać.
– Zadzwoniłeś do jednego z nich, żeby przypilnował Isabel.
– Zgadza się, ale to przede wszystkim mój przyjaciel, a dopiero później Ma'at. Większość tych gości nie jest na stawiona przyjacielsko, w każdym razie nie do mnie.
Żułam kęs kanapki.
– Podziwiasz ich.
– Cholera, tak, podziwiam. Przede wszystkim oni naprawdę się przekonali, że warto współdziałać, że dżinny powinny współpracować z ludźmi, a Strażnicy nadal obstają przy starym schemacie, podziale na panów i niewolników. Poza tym nie stosują przemocy, działają subtelniej. – Luis błysnął uśmiechem. – No, dobrą kręciłem też z pewną dziewczyną z ich grona.
Poczułam dziwną falę antypatii do tej osoby.
– Czy to z nią właśnie rozmawiałeś?
– Z Mirabel? Nie. Wyjechała do Chin, z tego, co słyszałem. Nie gadałem z nią od lat. – Przypatrywał mi się spod przymkniętych powiek. – A co?
Nie chciałam się tłumaczyć, więc nie zrobiłam tego, metodycznie kończąc pałaszowanie kanapki i popijając ją gazowanym napojem. Luis wzruszył ramionami i zaczai grzebać w małym biurku w poszukiwaniu jakichś przedmiotów.
Poczułam w powietrzu wibrujące poruszenie na sekundę lub dwie przed tym, jak wyczuł je Luis, i zerwałam się na równe nogi, przytrzymując przy ciele koc, kiedy cień zgęstniał i nabrał kształtów w kącie pokoju.
Był to Gallan, ale jakże odmieniony. I nie chodziło tylko o stonowany szary strój. Zaszły w nim także inne zmiany.
Przede wszystkim w sposobie, w jaki na mnie patrzył.
W ostrzegawczym geście wyciągnęłam rękę, by powstrzymać Luisa, który wciągnął powietrze, gotów stawić czoło wyzwaniu. Gallan nie spuszczał ze mnie swoich ciemnych oczu.
– Jestem głupcem – powiedział. – Przebacz mi. Nigdy dotąd nie słyszałam, by Gallan kogokolwiek przepraszał, w każdym razie nie w czasach istnienia tego świata. Aż zamrugałam z wrażenia.
– Widziałem to – wyjaśnił. – Trafiłem do tamtego miejsca, o którym mówiliście, na Ranczo. I zobaczyłem to.
– Co takiego tam widziałeś? – Ledwie zdołałam za głuszyć własnym głosem walenie serca, gdyż w oczach Gallana zagościł strach, którego także nigdy wcześniej u niego nie widywałam.
– Ujrzałem zagładę dżinnów. – Świdrował mnie wzrokiem niczym wiertło z diamentowym rdzeniem. – Widziałem nasz kres, Cassiel. Widziałem.
Zachwiał się. Postąpiłam naprzód, kiedy Gallan – prawdziwy dżinn, silniejszy od jakiegokolwiek człowieka – opadł powoli na kolana i skłonił głowę.
– Sami to na siebie ściągnęliśmy – wyznał. – Miałaś rację. Błagam cię o wybaczenie.
Luis mruknął coś pod nosem i rzucił głośniej:
– Nie wierz mu.
Nie wierzyłam. Znałam Gallana, a ten tutaj nie był dżinnem, którego pamiętałam. Nie przypominał żadnego ze znanych mi dżinnów.
– Pomogę – obiecywał. – Muszę wam pomóc. Poczułam coś jak dotyk zimnej ręki na kręgosłupie i otrząsnęłam się z tego.
– Co takiego widziałeś?
Pokręcił głową, gwałtownie i spazmatycznie, jakby chciał odpędzić jakąś wizję, a nie mógł tego zrobić.
Mogę ci pokazać – powiedział i wyciągnął rękę. Spojrzałam na Luisa Roche, który wzruszył ramionami. – Ty go wezwałaś. Ja mu nie ufam, ale pewnie dlatego, że z natury jestem podejrzliwy.
Przeobraziłam materiał koca, którym byłam owinięta, w ubranie – wystarczyło tego na spodnie i koszulę – i ujęłam dłoń Gallana.
Wznieśliśmy się w sferę eteryczną.
Tam mój przewodnik stał się cieniem, szybkim i cichym, a ja poczułam się ociężała i toporna w swojej ludzkiej aurze. Pociągnął mnie za sobą przez gąszcz żywych drzew i skał, które ustąpiły miejsca ciemności i szeptom.
W eterze nie było mroku, choć tkwił on tam, gorzki i wyzuty ze wszelkiej energii.
Znaleźliśmy się nad obozowiskiem, zwanym Ranczem.
Nie było tam śladu ludzi, nawet żadnych źródeł prądu stałego. Zupełnie jak gdyby coś wyssało każdy gram życia, nie tylko w samym obozie, ale i wokół niego. Obraz zniszczenia rozciągał się we wszystkich kierunkach, niemal na dwa kilometry – było to wcielenie śmierci.
Pozostał tylko perłowokościany budynek jin i park jang, lśniąc w mroku na biało i zielono.
Pulsując.
Żywy.
Głodny.
Czułam, jak to coś nas przyciąga. Gallan cofnął się, wlokąc mnie za sobą i wznosząc się wysoko w eteryczne niebo, aż ta tętniąca, żywa istota znalazła się daleko pod nami.
Wciąż czułam to przyciąganie. Gallan też. Zdałam sobie sprawę, że odczuwam je poprzez niego – to coś wzywało dżinny, wabiło je.
Pożerało je.
Gallan słabł. Teraz ja pociągnęłam go za sobą powracając do śmiertelnego ciała; choć raz jego balast przyniósł jakąś korzyść. Stanowił ratunek.
Wniknęłam z powrotem w ludzką powłokę i otworzyłam oczy, by ujrzeć Gallana, który klęczał tam, gdzie wcześniej, kiwając się przy tym.
Rozpływał się.
– Zanadto się zbliżyłem – odezwał się. – Pomóż mi, Cassiel.
– Luis! – Chwyciłam Gallana za ramię, ale wydało mi się ono bardziej mgłą niż ciałem, a moje palce zagłębiły się w ohydną wilgoć.
Luis robił, co mógł, ale kiedy wyciągnął ręce, przeszły one na wylot przez postać dżinna, pozostawiając za sobą dymiące smugi. W oczach Gallana czaiła się rozpacz; z jego otwartych ust nie dobywał się teraz żaden dźwięk.
Wpadł w potrzask w sferze eterycznej, a jego widzialna powłoka zanikała.
Rozpraszała się.
Ginęła.
Złapałam Luisa za rękę i oboje podążyliśmy do sfery eterycznej, usiłując wytropić istotę Gallana, jednak ciemność dezorientowała mnie, szeptała do mnie, kusząc i kołysząc w nurcie dziwnych prądów.
Usłyszałam krzyki, a wrzaski dżinna nie są przeznaczone dla ludzkich uszu. Powróciłam do ciała, a po chwili Luis zrobił to samo.
Trzymał mnie w ramionach. Drżałam.
– To coś pożera dżinny – powiedziałam oszołomiona. – Pochłonęło Gallana. Zniszczyło.
To był tamten głos, perłowokościanego jin i roślinnego jang. Znajdowały się w tym dzieci, na których żerował ten stwór, bezgranicznie wygłodniały, żądny władzy i bezkresnych zniszczeń.
To ona, podszeptywał mi tkwiący we mnie dżinn. Nie to, ani nie ono. Ona. Wiesz, kim ona jest.
Była mi znana, ponieważ kiedyś, bardzo dawno temu, miałam ją zgładzić.
I sądziłam, że wtedy ją zabiłam.
– Perła – wyszeptałam. – To Perła.
Zemdlałam w ramionach Luisa, gdy otoczyła mnie ciemność.
Kiedy się przebudziłam, leżałam w łóżku, nakryta pościelą i kocem. Pomimo takiego ciepłego okrycia czułam chłód i pustkę. Pokój wydawał się bardzo cichy, choć słyszałam dochodzące zza ściany stłumione głosy. Pomyślałam, że dobiegają z sąsiedniego pokoju. Luis ułożył mnie w łóżku, a teraz rozmawiał z innymi w przyległym pomieszczeniu.
Ubrałam się w swoje poplamione skórzane ciuchy i weszłam tam bez pukania. Na mój widok Luis przerwał rozmowę, prowadzoną z trzema osobami, dwoma mężczyznami i kobietą. Okazała się nią co mnie zdziwiło, Greta, Strażniczka Ognia z Albuquerque. Pozostałych nie znałam, jednak ich nikłe aury podpowiadały mi, że to ludzie należący do Ma'atów, a nie Strażnicy.
Читать дальше