– W porządku? – zapytała Joanne. Otworzyłam oczy i skinęłam głową. Auto pędziło, zbyt szybko, bym mogła na czymkolwiek skupić uwagę. Kierowanie nim wydawało się skomplikowane. Poczułam niespodziewane zdenerwowanie; tyle było rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłam i nie byłam pewna, czy zdołam je opanować. Ludzie najwyraźniej pokonywali przeszkody z taką łatwością, jakby chodziło o oddychanie. Powątpiewałam, czy i ja mam podobny instynkt.
Joanne nie odzywała się więcej. Jazda tam, dokąd mniej wiozła, nie trwała długo. Przemieszczałyśmy się przez pewien czas wzdłuż wybrzeża, a widok roziskrzonego, bezkresnego morza sprawił, że zapragnęłam zatrzymać tę ludzką machinę na kółkach, usiąść na piasku i pogapić się na przybrzeżne fale. Matka tu jest, pomyślałam. W wodzie, w ziemi. W powietrzu. Unikałam myślenia o tym, że zostałam odcięta od pulsu Ziemi, jednak widok wielkiego poruszającego się oceanu wprawił mnie znowu w poczucie izolacji. Mogłam stąpać po powierzchni tej planety, ale nie znałam jej, nie tak jak kiedyś. Już nie byłam dzieckiem Ziemi; znaczyłam dużo, dużo mniej.
Ogarnęło mnie zarówno zadowolenie, jak i rozczarowanie, kiedy szosa odbiła od morza, które straciłam z oczu pośród samochodów, ulic i betonowych kanionów wzniesionego przez ludzi miasta.
Joanne zaparkowała na zadaszonej przestrzeni przed jakimś wielkim wieżowcem i wysiadła, nie wyłączając silnika. Człowiek w uniformie wręczył jej skrawek papieru, a potem usiadł za kierownicą i popatrzył na mnie zaskoczony. Odwzajemniłam jego spojrzenie.
– Hej! zawołała Joanne, otwierając drzwi z mojej strony. – Ten gość odprowadzi wóz na parking, wysiadamy tutaj.
Znów zrobiło mi się głupio, kiedy uzmysłowiłam sobie, ilu ludzi – obcych – zaczęło na mnie patrzeć, gdy tylko wysiadłam z auta. Wielu; mężczyźni i kobiety. Nie robiłam nic, by przyciągnąć ich uwagę, a mimo to gapili się na mnie. Większość szybko odwracała wzrok, kiedy nieprzychylnie na nich zerkałam.
Joanne wprowadziła mnie do wnętrza budynku, gdzie owiało mnie sztucznie chłodzone suche powietrze i nagle ucieszyłam się, że mam na sobie kurtkę. Jak ludzie radzili sobie z tak drastycznymi zmianami? To wydawało się jakimś obłędem. Dlaczego po prostu nie akceptowali panującej temperatury?
Przeszłyśmy wąskim korytarzem, który prowadził do dużej, półotwartej klatki, sunącej ku niebu. Przystanęłam i patrzyłam. Wiedziałam, że ludzie budują z wielkim rozmachem, ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć na własne oczy to coś zupełnie innego.
Kolejne koncentryczne kondygnacje wznosiły się jedna na drugiej, i trwało to chwilę, zanim zdałam sobie sprawę, że każdy z metalowych prostokątów na kolejnych piętrach to w rzeczywistości drzwi. Drzwi do pomieszczeń. Ludzie tak ochoczo się od siebie odgradzali. Dziwne, jak to wszystko mogło do siebie pasować.
W centralnej części atrium znajdowała się wielka kolumna z rzędami przeszklonych pokojów. Nie, nie pokojów: wind – urządzeń, którymi ludzie przemieszczali się z piętra na piętro. Joanne wprowadziła mnie do jednej z nich, wcisnęła guzik i oparła się o drewnianą ściankę, by przyjrzeć mi się z zaciekawieniem. Moje stopy zapadły się w grubo tkany dywan, a do uszu dobiegała muzyka – cicha niczym szept eterycznej sfery.
– Radzisz sobie nieźle – powiedziała. – Jak na pierwszy pobyt w miejscu publicznym.
Naprawdę? Czułam się nieswojo, podenerwowana i skołowana. Postanowiłam spojrzeć na atrium, kiedy winda sunęła wysoko w górę. Przycisnęłam twarz do szyby, zafascynowana, i doznałam pewnego rozczarowania, gdy zwolniła bieg i zatrzymała się u szczytu budynku. Zmiana perspektywy przypominała mi o tym, jak patrzyłam na świat jako dżinn. O lataniu. O eterze.
– Idziesz? – spytała Joanne, wychodząc z windy. Nie byłam pewna, czy mam na to ochotę, jednak w końcu ruszyłam za nią. Przeszłyśmy łukowatym korytarzem, otwartym na atrium poniżej, gdzie Joanne przystanęła przed jednymi z metalowych drzwi, w które zapukała. Poza wygrawerowanym numerem nie różniły się od pozostałych.
Otworzyły się i stanęłam twarzą w twarz z kolejnym człowiekiem, którego także znałam, przynajmniej z wyglądu. Nazywał się Lewis i również był Strażnikiem. Ulubieńcem Jonathana, z tego co pamiętałam. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z nim osobiście, lecz widywałam go wcześniej w sferze eterycznej.
Spojrzałam na niego na nowo ludzkimi oczami. Byliśmy oboje zbliżonego wzrostu, ale na tym podobieństwo między nami się kończyło. Jego włosy miały ciemnokasztanowy kolor, z rudymi i złocistymi kosmykami, skóra była mocno opalona, a oczy piwne – bardzo głębokie i tajemnicze. Zauważyłam, że obecnie wśród ludzi płci męskiej zapanowała moda na golenie zarostu na twarzy; on jednak nie golił się co najmniej od doby.
Ciuchy miał dość zwyczajne – ciemną koszulę, dżinsowe spodnie, solidne buty z twardej skóry.
I niewątpliwie dało się wyczuć moc, która przylgnęła do niego niby dym i cień.
Wejdźcie – zaprosił nas Lewis i odsunął się na bok, by wpuścić mnie do środka. Weszłam, a za mną Joanne. Zauważyłam, że pokój jest mały, ale dobrze wyposażony, podobnie jak te w jej domu. Większość miejsca zajmowało łóżko. Na kanapie obok okna siedziały dwie osoby. Jedną z nich był David, wyglądający bardziej ludzko niż wcześniej.
Drugiej z nich nie znałam. Był to mężczyzna o cerze ciemniejszej, bardziej śniadej od skóry Lewisa, oraz czarnych krótko przystrzyżonych włosach. Zauważyłam, że jest gładko wygolony. Miał na sobie luźną koszulę i ciemne spodnie – nic, co by go wyróżniało.
– W porządku – stwierdził Lewis. – Usiądź, Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Wskazał na krzesło obok biurka. Joanne usadowiła się na kanapie przy Davidzie, a Lewis zajął miejsce na skraju łóżka, naprzeciwko mnie.
Powoli usiadłam na krześle.
– Lewis – odpowiedziałam. – Przywódca Strażników. On i Joanne wymienili szybkie spojrzenia.
– Na razie tak. – Skinął głową. – Nie wiadomo, jak długo coś może potrwać w dzisiejszych czasach. Ty jesteś Cassiel. Do niedawna byłaś dżinnem.
Przytaknęłam.
– A teraz potrzebna ci pomoc Strażników, żebyś mogła czerpać energię do przeżycia.
Nie miałam innego wyjścia i znowu skinęłam głową, choć wcale mi się nie podobało to, co słyszałam. Miałam wrażenie, że ciemnym oczom Lewisa nie umknęło moje wahanie.
Zamiast zadać mi następne pytanie, zerknął na Davida.
– Co jej się przydarzyło? – spytał go.
David nie spieszył się z udzieleniem odpowiedzi, ale i nie popatrzył na mnie. Najwyraźniej uważał, że nie potrzebuje prosić o zgodę na słowa, które miał zamiar wypowiedzieć, ani przepraszać za to, że je w ogóle wypowie.
– Cassiel od zawsze trwała u boku Ashana – powiedział. – Jest prawdziwym dżinnem, bardzo starym. W przeszłości nie zawsze sprzyjała ludziom. Nie opowiem ci o niej za wiele. Wśród dżinnów była znana z surowości, zaciętości i arogancji, ale to, że Ashan odciął ją od eteru, trochę ją zmiękczyło. Nieznacznie.
Zmiękczyło? – Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Ze wszystkiego, co powiedział, to ubodło mnie najbardziej.
– Czy potrafi dotrzymać słowa? – chciał wiedzieć Lewis.
– Nie pytaj jego – wtrąciłam. – Spytaj mnie. To ja mam złożyć jakąś obietnicę.
Wszyscy popatrzyli w moją stronę. David się uśmiechnął.
– Ona ma rację – zgodził się. – Ale jeśli mogę coś powiedzieć, Cassiel nigdy nie kłamała. Nie oszuka cię. To byłoby… – jego brwi się poruszyły -…jej niegodne.
Читать дальше