Powoli, z wielkim skupieniem zjadłam to, co było na tacy. Trochę pomogło, ale bez zastrzyku mocy od jakiegoś Strażnika miałam się wkrótce znaleźć w poważnych tarapatach. W odróżnieniu od ludzkiego ciała moje się nie regenerowało. Nie zachodziła sprawna przemiana materii, a energia wyczerpywała się z każdym uderzeniem mojego serca.
Białko i węglowodany z tacy nie mogły powstrzymać tego ubytku.
Połowa dnia minęła w ciszy. Próbowałam nawiązać kontakt z Luisem, jednak nie odpowiadał – a może nie mógł. Być może oszołomili go jeszcze bardziej, by skutecznie uciszyć. Nadal wyczuwałam jego obecność, więc nie przypuszczałam, że wywieźli go gdzieś lub zabili.
Zapoznałam się aż za dobrze z ciasną, nijaką celą. Sześć kroków w poprzek. Dziewięć kroków wzdłuż. Sufit na wysokości mojego podwojonego wzrostu, a źródła światła za wzmocnionymi panelami. Żadnych okien, tylko wąska szpara w drzwiach i szczelina nad podłogą, przez którą podawano tacę z jedzeniem.
Drzwi były zaryglowane potężnymi zamkami, a nie mogłam zmobilizować tyle mocy, by sobie z nimi poradzić.
Wzywałam dżinny, które znałam, przyjazne sobie i te wrogie; nawet nieprzyjaciel mógł się okazać mimowolnym sprzymierzeńcem w takiej sytuacji. Ale jeśli ktoś nawet dosłyszał moje słabe wołanie, to je zlekceważył.
Byłam zdana na siebie.
Tamci trzymali mnie przez dwa kolejne dni w ciszy, doprowadzając do coraz większej desperacji, zanim drzwi celi otworzyły się ponownie; zakuto mnie w ciężkie łańcuchy i zabrano, tak słabą że ledwie powłóczyłam nogami.
Był dzień, oślepiająco jasny, i zacisnęłam powieki, gdy żołdacy popychali mnie przed sobą. W żadnym z nich nie wyczuwałam zdolności Strażnika. W przeciwnym razie nie byłabym pewna, czy zdołam się powstrzymać przed rzuceniem się na nich z głodu, a to z pewnością położyłoby kres mojemu kruchemu ludzkiemu życiu; żołnierze ze śmiertelną powagą wypełniali swoje wartownicze obowiązki i w takiej sytuacji zastrzeliliby mnie bez wahania.
Było to dziwne, nawet jak na ludzkie standardy. Na uliczkach znajdowało się wiele osób – rozmawiały lub szły w tę lub inną stronę. Przedstawiciele różnych ras, niektórzy w wojskowych mundurach, inni w prostych strojach z różnych krajów. Z parku w centralnym punkcie obozowiska dobiegały wrzaskliwe śmiechy bawiącej się dzieciarni.
Nikt na mnie nie spojrzał, ubraną w jaskrawy żółty strój, otoczoną przez uzbrojoną wartę. Zupełnie jakbym w ogóle nie istniała. Zastanawiałam się przez kilka chwil, czy nie otoczyli nas przypadkiem jakimś rodzajem dżinnowskiej osłony, za którą byliśmy niewidzialni, ale nie – niektórzy z ludzi przechodzących obok jednak nas widzieli; po prostu zupełnie nie zwracali na nas uwagi.
– Jazda – powiedział wartownik i poprowadził mnie uliczką.
– Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha.
– Tym w piekle też marzy się klimatyzacja – odparł i wydało mi się, że nie ma to zupełnie związku z tym, co powiedziałam. – Już się z nim spotkałaś.
Gdy dochodziliśmy do głównego gmachu, tego w pobliżu parku, zobaczyłam, że jest większy od pozostałych budynków. Jego opływowe, łukowate kształty miały w sobie coś roślinnego. Podczas gdy wszystko inne było w tym miejscu kwadratowe i kanciaste, to ta budowla wydawała się bardziej naroślą niż konstrukcją, a materiał, z którego powstała, bardziej przypominał macicę perłową i kości niż drewno i sztukaterię.
Wzniósł to jakiś dżinn, pomyślałam. Istniało nieco dżinnowskich dzieł sztuki; jako gatunek pozostawiliśmy po sobie na planecie, którą zamieszkiwaliśmy, znacznie mniej śladów niż ludzie. Jednak nasze dzieła były bardzo charakterystyczne i wyróżniał je rodzaj dźwięcznego rezonansu, widoczny nawet dla moich ludzkich, niedoskonałych oczu.
Odczułam mocną falę niepokoju. Zrozumiałam, co reprezentuje ta konstrukcja: połowę pradawnego symbolu jin i jang. Park, gdzie bawiły się dzieci, odzwierciedlał esowate linie budowli, stanowiąc jej dopełnienie. I również wibrował subtelną, głęboką mocą. Harmonią.
Zbliżyliśmy się do szerokiego, obłego skraju tego kościanego gmachu i do drzwi, które lśniły opalizującymi, perłowymi barwami i otworzyły się, choć nikt ich nie pchał.
Wartownicy przystanęli. Dowódca ich oddziału nakazał mi gestem iść dalej.
Weszłam po niskich schodkach i przez okazałe podwoje i znalazłam się wśród bogactw, jakie mieszkańcy zewnętrznego świata ledwie potrafili sobie wyobrazić. Powierzchnie wyłożone były płytami z masy perłowej, a barwy mieniły się od lodowatej zieleni po ciepłą biel. Ten gmach wyrósł, a nie został zbudowany, choć dostosowano go do ludzkich potrzeb, wyposażając w zmyślnie krągłe meble, poduszki oraz atłasy i futra.
Wnętrze cechowała prostota, która przydawała mu spokoju, a także przerażający rodzaj ciszy. Ponownie zbadałam rezonans i wydał mi się znajomy. Znam to miejsce. Choć nigdy dotąd tu nie byłam. Znam tego, kto je stworzył. Właśnie to mnie bardzo niepokoiło. Dżinn, który uformował to wystawne, przerażające gmaszysko, był kimś, kogo nie tylko znałam, ale i się bałam – na poziomie dla mnie niejasnym i niezrozumiałym.
Byłam za bardzo, zbyt słabą by myśleć.
Wrota się zamknęły. Wartownicy pozostali na zewnątrz. Po chwili Strażniczka Ziemi o zaciętej twarzy, ta sama, która wcześniej zadawała mi męki, wyszła z przesłoniętej kotarą alkowy na przeciwległym krańcu sali.
– Tędy – powiedziała. W dłoni trzymała srebrny pistolet. – Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję cię.
W tamtej chwili śmierć i tak wydała mi się czymś nieuchronnym. Zawahałam się.
– Bardzo chciałaś zobaczyć tę dziewczynkę, praw da? Isabel?
Coś strasznego czekało tam, gdzie mnie kierowała. Wiedziałam o tym. Czułam to każdym napiętym nerwem. Nie mogę przejść przez tamte drzwi. Gdybym to zrobiła, oznaczałoby to coś więcej niż śmierć. Zginęłabym w męczarniach. Cierpiałabym ból, jakiego nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, który jednak wisiał w powietrzu jak trujący dym.
Ona.
Ta myśl przemknęła przeze mnie jak zjawa i wiedziałam, że podsunęła mi ją moja dżinnowska natura, która prawie już obumierała, wygłodzona i uległa. Ledwie zdolna do stawiania oporu.
Ona czeka.
Wpatrywałam się w Strażniczkę bez ruchu. Ściągnęła brwi.
– Słyszałaś? Idź!
Oczy uciekły mi w głąb czaszki i się przewróciłam. Nie próbowałam złagodzić tego upadku, a kiedy huknęłam głową o podłogę, uderzenie było tak silne, że mogło roztrzaskać kość i rozerwać skórę. Krew zaczęła wyciekać mi nosem na schludną perłową posadzkę.
– Cholera – westchnęła Strażniczka. – Tylko tego jeszcze dzisiaj brakowało… Następny przeklęty napad padaczki.
Podeszła do mnie.
Nie poruszyłam się.
Uklękła obok i położyła dłoń na moich rozgrzanych różowych włosach, szukając rany.
Otworzyłam oczy, obnażyłam zęby i przesunęłam rękę, żeby złapać ją za przegub dłoni. Był to słaby chwyt, ale ona się wystraszyła, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywałam z niej moc wielkimi, krwawymi haustami, pozbawiając ją całkowicie eterycznej energii. Strażniczka nie była tak potężna jak Luis, ale jej moc mi się przydała.
Rozpuściłam krępujące mnie łańcuchy.
Nie mogła nawet krzyknąć. Uciszyłam ją i wpatrywałam się w szeroko otwarte, przepełnione straszliwym cierpieniem oczy, spijając jej ból.
Pozwoliłam jej wypowiedzieć słowo. Tylko jedno.
– Proszę…
– Jestem dżinnem – powiedziałam do niej cicho. – Rozumiesz? Dżinnem. I okażę ci miłosierdzie godne dżinna.
Читать дальше