Ktoś tym władał. Z pewnością jakiś Strażnik Pogody.
Reakcje chemiczne zachodzą pod kontrolą Strażników Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej coś pochodzenia ziemskiego i byłam w stanie uchronić je przed eksplozją.
A bardzo niewiele brakowało, by do niej doszło.
Kiedy nawałnica dobiegła końca pośród krzyków ludzi wokół mnie, rozparłam się w fotelu i wsłuchiwałam się w odgłos deszczu, uderzającego w kruchą skorupę poszycia samolotu. Walił z furią, wyrażającą wściekłość Strażnika, który go tu zesłał.
Spokój, pomyślałam sobie. Ja też wolałabym znaleźć się gdzie indziej.
Czułam się chora, słaba i pusta, ale ludzie wokół mnie nadal żyli. Podobnie jak ja.
A to było już coś w świecie nicości.
Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemów przeniesiono nas w końcu do innego samolotu. Gdy wystartował, krótka i gwałtowna burza właśnie ucichła, a słońce rozproszyło czarne chmury.
Manny czekał na mnie na lotnisku w Albuquerque.
Gdybym się spodziewała serdecznego powitania, spotkałoby mnie rozczarowanie; żadnych uśmiechów, tylko najbardziej sroga ze wszystkich groźnych min i mocny chwyt za ramię, by poprowadzić mnie w stronę wyjścia.
– Wystartowaliśmy z opóźnieniem – powiedziałam.
– W pierwszy z samolotów trafił piorun.
– Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mów nic, póki nie znajdziemy się w samochodzie.
Furgonetka stała na miejscu dla pasażerów czekających na transport, a za kierownicą siedział Luis Rocha. W przeciwieństwie do Manny'ego uśmiechnął się do mnie, kiedy wsuwałam się na siedzenie za nim. Manny usiadł z przodu na fotelu dla pasażera i z furią zatrzasnął drzwi.
– Jedź – polecił Luisowi. Ten spojrzał na mnie, unosząc brew, kiedy ruszył i włączył się do ruchu.
– Zachowuje się tak przez cały dzień – oznajmił. – To przez ciebie muszę znosić jego kiepski humor.
Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Manny'ego, próbując się zorientować, czemu jest na mnie taki wściekły. No dobrze, nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawdę oczekiwał, że to zrobię? Nie do wiary. Nie byłam niewolnicą ani też dzieckiem.
– Kto to taki? – spytał mnie Manny. – Powiedziałaś, że wiesz, kto podłożył ogień. No więc kto?
– W El Paso rozmawiałam ze Strażniczką, która się nazywa Molly Magruder. To ona podpaliła biuro.
Reakcja Luisa była wymowna; wzdrygnął się, a furgonetką nagle zarzuciło na szosie, choć brat Manny'ego szybko zapanował nad kierownicą. Za nami ktoś zatrąbił zirytowany. Luis pokazał mu przez okno obraźliwy gest.
– No i? – naciskał starszy z Rochów. Również zauważył reakcję brata, ale jej nie skomentował.
– Wywołała pożar, ale zrobiła to na żądanie kogoś innego. Waszego szefa – dodałam. – Scotta. Tego samego Strażnika Pogody, który dopiero co próbował mnie załatwić w El Paso. I nie tylko mnie, ale również wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie.
Po moich słowach bracia wymienili spojrzenia i nastała długa, wypełniona zadumą cisza. W końcu Luis wzruszył ramionami. Z Manny'ego uszła już złość, ale teraz dla odmiany wyglądał jak chory.
– Jesteś tego pewna?
– Pewna? Nie. Mam słowo Molly Magruder, no i za atakowano mój samolot. Nie potrafię ze stuprocentową pewnością zidentyfikować Strażnika na podstawie jego poczynań, chyba że mam z nim połączenie.
Luis odchrząknął.
– W takim razie może być trochę ciężko, bo właśnie dostaliśmy biuletyn z sieci Strażników. Molly Magruder została zamordowana.
– Zamordowana – powtórzyłam. Nie od razu dotarło do mnie, co to może oznaczać. – W jaki sposób?
– Znaleziono ją martwą w jej domu – odparł Luis.
– Ktoś zmiażdżył jej serce. – Przeniósł wzrok z drogi na wsteczne lusterko i spojrzał mi w oczy. – Ktoś taki jak Strażnik Ziemi.
– Albo dżinn – odparłam.
– No właśnie. Czy sądzisz, że ktoś mógł widzieć ją żywą po tym, jak od niej wyszłaś? Może pomachała ci na pożegnanie w drzwiach?
– Nie. Nie widziałam jej potem. Taksówkarz zabrał mnie z chodnika. – Zaczynałam rozumieć dokładnie, co Luis ma na myśli, i nie było to przyjemne. – Myślisz, że oni uznają, że to ja ją zabiłam?
– A zrobiłaś to? – Manny patrzył przez okno, a nie na mnie. Luis zaś zerknął na mnie, po raz kolejny poszukał moich oczu w lusterku, niemal odruchowo.
– Nie.
– To wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia?
– Zostawiłam ją żywą. Pojechałam taksówką na lot nisko. Wsiadłam do samolotu, który został zaatakowany przez Strażnika Pogody. Co jeszcze można dodać?
– Ona ma rację – stwierdził Luis. – Nie można na po czekaniu wymyślić sobie alibi.
– Nie proszę jej o to! Ale musi być jakiś sposób, żeby udowodnić…
– Trzeba znaleźć zabójcę – wtrąciłam. – To najwyraźniej nie Scott. Mógł z powodzeniem zaatakować mnie na lotnisku, ale zmiażdżyć komuś serce w piersi był w sta nie tylko Strażnik Ziemi.
– Lub dżinn – dodał Manny.
– Albo jeden i drugi.
Manny spojrzał prosto na mnie.
– Lepiej wyjaśnij, dlaczego Ashan tak bardzo cię nienawidzi.
Zastanawiałam się właśnie, kiedy ten temat się pojawi. Dziwiłam się, gdy o nic nie pytał, bo wydawało mi się, że Manny czuje się ze mną coraz swobodniej.
– Nie mogę – odparłam.
– Ona nie powie – dorzucił Luis. – To ma na myśli.
– Racja, nie powiem – rzuciłam ostro. – To sprawa dżinnów i nic wam do tego.
– Chyba także nasza, skoro tkwimy w tym po uszy!
– Moja sprawa nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz! Z jakąś drobną rozgrywką Strażników…
– Nie wiemy, o co w gruncie rzeczy chodzi, ani my, ani ty! A ja mam już dość tych twoich cholernych sekretów!
– Krzyk Manny'ego zagłuszył moje słowa. Zapadłam się w fotelu i wyjrzałam przez okno, odgradzając się na jakiś czas od niego i jego brata. Skrzyżowałam ręce na piersi, po czym przypomniałam sobie, że ludzie czynią tak podczas kłótni na znak, iż trwają przy swoich opiniach. Rozplotłam więc ręce i położyłam je na kolanach – nie dlatego, że nie trzymałam się swojego zdania, ale nie chciałam, by widziano we mnie człowieka.
Ignorowanie ich znacznie rozładowało atmosferę. Rozmowa toczyła się dalej tylko między Mannym a Luisem, i to dużo ciszej. Nie zwracałam na nią większej uwagi, obserwując mijane ulice i budynki w Albuquerque.
Zatrzymaliśmy się przed domem Manny'ego. Angela i jej córka stały na frontowym podwórzu i Ibby natychmiast rzuciła się w stronę płotu, by pomachać, kiedy Manny i Luis wysiadali z furgonetki. Manny w przypływie typowo ludzkiej złości nie otworzył mi tylnych przesuwanych drzwi. Odsunięcie ich okazało się trudniejsze, niż myślałam, tak więc zaczęłam wysiadać z wozu dopiero wtedy, gdy bracia przeszli już przez ulicę i minęli furtkę.
Nieco dalej na ulicy uruchomiono silnik w jakimś samochodzie i ruszył on, kierując się w naszą stronę – duży czarny wóz z mocno przyciemnionymi szybami. Starszy typ wozu. Solidniejszy od nowszych modeli. Nie zwróciłam na niego większej uwagi, czekając tylko, kiedy przejedzie, abym mogła przejść przez ulicę.
Zwolnił nieco, zbliżając się.
Zorientowałam się, że Luis pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo – otworzył szeroko oczy z wyrazem niemego zaskoczenia. Znajdował się najbliżej Ibby, chwycił ją i błyskawicznie przewrócił na ziemię. Jej krzyk przeciął poranne powietrze jak srebrny nóż, tuż przed tym, jak zadrżało pod gradem wystrzelonych pocisków.
Читать дальше