Za moment Will usłyszał gwałtownie wykrzykiwane ostrzeżenie:
– Morskie wilki! Morskie wilki!
Te słowa przez długie wieki ścinały krew w żyłach mieszkańcom Araluenu. Morskimi wilkami zwano łupieżców ze Skandii, którzy przypływali ze swej pokrytej śniegiem, porośniętej sosnami krainy na Północy, żeby napadać na spokojne wybrzeża Araluenu, Gallii oraz kilku innych krain. W ogromnych rogatych hełmach, siejący straszliwe zniszczenie przy pomocy mocarnych toporów bojowych Skandianie budzili grozę. Wojownicy na wilczych okrętach jawili się jako senny koszmar.
Ale nie tutaj. W każdym razie nie przez ostatnie cztery lata, odkąd Erak Starfollower, obecnie panujący oberjarl Skandian, złożył swój podpis na traktacie z Araluenem. Ściśle rzecz biorąc, treść traktatu zakazywała organizowania masowych napaści Skandian na królestwo Araluenu. Jednak w praktyce położyło to kres również indywidualnym napadom. Erak nie mógł co prawda zabronić swoim szyprom łupieżczych wypraw, lecz wiadomo było, że zdecydowanie jest im przeciwny, uważając, iż zaciągnął honorowy dług wobec nielicznej grupki Aralueńczyków, którzy ocalili jego ojczyznę przed inwazją Temudżeinów. A skoro Erak czegoś nie pochwalał, jego ludzie zazwyczaj po prostu tego nie robili.
Sądząc po ubiorze, krzyczący człowiek był rolnikiem. Zbliżał się coraz bardziej do placu ćwiczeń. Chwiał się na nogach, nie mógł złapać oddechu.
– Skandianie – wysapał. – Morskie… wilki… na Bitteroot Creek… Skandianie.
Wyczerpany, oparł się ciężko o ogrodzenie; jego pierś i ramiona drżały z wysiłku. Pan Norris natychmiast pospieszył w stronę przybysza, żeby wypytać go o szczegóły.
– Co takiego? – spytał. – Skandianie? Tutaj?
W zatroskanym tonie rycerza pobrzmiewała nutka niedowierzania. Mimo że Norris nie okazywał jakiegokolwiek zapału w czasie szkolenia czeladników, Will wiedział, że rycerz zna się na swoim fachu. Mógł zgnuśnieć przez lata spokoju, jakim od dawna cieszyło się Seacliff, mógł stać się nadto pobłażliwy, ale – stając w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa – miał dość doświadczenia, by uzmysłowić sobie, że właśnie znalazł się w tarapatach. Jego ludzie nie byli gotowi przeciwstawić się zagrożeniu, jakie stwarzał prawdziwy wróg.
Wzburzony rolnik wskazywał za siebie, w kierunku, skąd przybył, kiwając głową na potwierdzenie prawdziwości swych słów.
– Skandianie – powtórzył. – Widziałem ich, tam gdzie Bitteroot Creek wpływa do morza. Przybyły ich całe setki! – uzupełnił. Wśród gromadki czeladników oraz rycerzy, skupionych wokół zwiastuna, rozległy się pomruki zaniepokojenia.
– Cisza! – warknął Norris.
Will, który podszedł niezauważony, odezwał się bezpośrednio do wieśniaka:
– Ile wilczych okrętów widziałeś?
Chłop odwrócił ku niemu głowę. Gdy dotarło doń, że rozmawia ze zwiadowcą, oblicze ściągnął mu grymas nieufności.
– Jeden – odpowiedział. – Olbrzymi był, z wielgachną wilczą głową na dziobie! Widziałem go tak wyraźnie, jak was teraz.
Znowu rozległ się pomruk przestrachu. Zgromadzeni wokół przybysza gubili się w domysłach. Norris odwrócił się, spojrzał gniewnie, wszyscy ucichli. Will napotkał spojrzenie Mistrza Szkoły Rycerskiej.
– Jeden statek – odezwał się. – Czyli najwyżej czterdziestu mężczyzn.
Norris przytaknął.
– Chyba nawet mniej, na brzeg zeszło ich raczej około trzydziestu, jeżeli zostawiają na pokładzie straże – stwierdził.
Co prawda w niczym nie polepszało to sytuacji. Trzydziestu Skandian napadających na wyspę Seacliff dysponowało w praktyce siłą nie do powstrzymania. Tutejszy, kiepsko wyszkolony, zastęp zbrojnych był nieprzygotowany do poważnej walki. Ludzie pozostający w dyspozycji Norrisa zdołaliby sprostać co najwyżej dzikim piratom. Mistrz Szkoły Rycerskiej przeklinał własną opieszałość. Zdawał sobie przecież sprawę, że sam jest wszystkiemu winny. Jego bowiem obowiązkiem było przedsięwziąć jakieś kroki. Widział też dodatkowy problem. Odpowiadał za coś więcej niż tylko za siebie. Od jego postanowień zależało życie mężczyzn, którym przewodził. Gdyby w obecnym stanie poprowadził ich do bitwy przeciwko zahartowanej, zaprawionej w bojach bandzie Skandian, równałoby się to skazaniu ich na pewną śmierć.
Will wyczuł rozterki rycerza – ich praktyczny oraz moralny aspekt.
– I tak dysponują zdecydowaną przewagą liczebną – odezwał się. Oficjalnie oddział pod wodzą Mistrza Szkoły Rycerskiej skupiał dwudziestu pięciu zbrojnych. Jednak w czasie tak krótkim, jaki mieli na zebranie sił, Mistrz mógł skrzyknąć co najwyżej dwudziestkę zbrojnych, w tym może trzech czy czterech rycerzy. Will, mając na uwadze nieudolność czeladników, którym się wcześniej przyglądał, aż zadrżał, wyobrażając sobie, że mieliby stanąć naprzeciw bezwzględnych Skandian i ich toporów bojowych.
Norris zawahał się. Wiódł wygodne życie, jak zresztą wszyscy dobrze urodzeni. Lecz przywileje kosztowały, trzeba było na wygody zapracować. Płaciło się w chwilach takich jak ta. Tyle że obecnie, gdy wynikła prawdziwa potrzeba, on nie był gotowy, nie zdołałby obronić tych, którzy mu ufali.
– Poniechaj, nie prowadź ludzi na pewną, bezsensowną śmierć. – Will mówił cicho, tak żeby tylko Mistrz Szkoły Rycerskiej go słyszał. Dłoń Norrisa zacisnęła się, a potem rozluźniła na rękojeści miecza, który nosił u boku.
– Musimy coś uczynić… – odpowiedział niepewnie.
Will odezwał się spokojnie:
– I uczynimy – oświadczył. – Sprowadź wieśniaków w obręb murów, niech wezmą ze sobą tyle dobytku i zapasów, ile zdołają udźwignąć. Każ wygonić zwierzęta na pola. Rozpędź je na wszystkie strony, żeby Skandianie musieli za nimi gonić, gdyby chcieli je ukraść. Niech twoi ludzie czekają z bronią, w pełnej gotowości. I zapytaj Mistrza Rollo, czy zdoła pilnie wymyślić coś naprawdę smacznego. Na ucztę.
Norris zastanawiał się, czy dobrze słyszy.
– Na ucztę? – spytał, całkiem zbity z tropu.
Will skinął głową.
– Na ucztę. Żadne tam frykasy. Jestem pewien, że potrafi szybko upichcić coś pożywnego. Tymczasem ja pojadę, rozmówię się ze Skandianami.
Oczy Mistrza Szkoły Rycerskiej rozszerzyły się, gdy spoglądał na niczym niewzruszoną twarz młodego zwiadowcy.
– Rozmówisz się z nimi? – powtórzył. Odrobinę głośniej, niż zamierzał. – I to ma ich niby powstrzymać przed atakiem?
Will wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że najpierw poproszę, by nic złego nam nie robili – odpowiedział. – A następnie zamierzam zaprosić ich na ucztę.
Rzeka Bitteroot Creek na wschodnim wybrzeżu wyspy uchodziła do oceanu w miejscu osłoniętym, z mnóstwem zwisających tuż nad wodą gałęzi, które zapewniały kryjówkę – nawet obiektowi tak dużemu jak wilczy statek. Woda aż do samego brzegu była głęboka, więc miejsce idealnie nadawało się do rozpoczęcia natarcia z morza.
Will cwałował na Wyrwiju krętą ścieżką przez las w kierunku rzeki. W pewnym momencie z tyłu dobiegł doń tętent galopującego konia.
Dał piętą porozumiewawczy znak Wyrwijowi. Odwrócił się w siodle. Wnet rozpoznał, kto goni. Na bojowym rumaku galopował pan Norris. Mistrz Szkoły Rycerskiej założył zbroję, wziął ze sobą pełen bojowy rynsztunek, zaś podkute kopyta jego potężnego siwka zostawiały za sobą tumany kurzu. Pies cicho biegł wzdłuż traktu. Bez trudu zresztą dotrzymywał kroku Wyrwijowi. Teraz, gdy koń zwiadowcy zatrzymał się, zaległ z brzuchem tuż przy ziemi. Obserwował zbliżającego się rumaka i jeźdźca, z zaciekawieniem przekrzywiając łeb.
Читать дальше