Zmrużyła oczy i spytała:
– Masz ochotę na oryginalne, narodowe dania? Dobrze, zaraz zamówię ci na pierwsze czernicę, a na drugie flaki.
– Stop! – Uniosłem ręce. – Jestem inteligentny i wyczuwam podpuchę. Barszcz jest super! Gotów jestem nawet przyznać, że wymyślono go w Polsce.
– Bo to prawda – powiedziała twardo Marta.
Kelner przyniósł nam karafkę z przejrzystym płynem, w którym pływała cienka trawka.
– To nie wasza żubrówka – powiedziała Marta ze wzgardą. – Ta jest prawdziwa, z trawką!
Cóż, co prawda, to prawda, więc się nie spierałem, zwłaszcza z kobietą, która uratowała mi życie. Najwyraźniej miała okazję poznać jakiegoś strasznie niemiłego Rosjanina – no bo skąd ta ciągła opozycja i ironia?
Ale żubrówka faktycznie była dobra – w milczeniu wypiliśmy po kieliszku; barszcz również był wspaniały.
– Rano w Charkowie jadłem barszcz na śniadanie – powiedziałem, chcąc zagaić luźną rozmowę. – Teraz jem go w Polsce na kolację. Mam dzisiaj dzień barszczu.
– Na Ukrainie nie umieją robić barszczu – prychnęła Marta. – Ściągnęli od nas, ale nasz i tak jest lepszy.
Mimo że Rosja i Ukraina od dawna nie były jednym państwem, poczułem lekką urazę i powiedziałem nieszczerze:
– No, nie wiem, nie wiem. Ukraiński bardziej mi smakował.
– Przemawiają przez ciebie rosyjskie kompleksy kolonialne – oznajmiła z przekonaniem Marta. – Ludzie nieuprzedzeni wiedzą, że polski barszcz jest lepszy. Spróbuj śledzia! Dobry?
– Dobry – odparłem, jedząc śledzia. Znałem ten smak z dzieciństwa.
– Złowiony tutaj, u nas. – Marta wskazała ręką ciemność za oknem, jakby przepływał tam kuter rybacki.
– To Elbląg jest nad morzem?
– Bałtyckim. Nie wiedziałeś?
– A ty wiesz, gdzie leży Uriupińsk? – odparłem.
– Wiem. To miasto w okręgu wołgogradzkim…
– A bez umiejętności funkcyjnego?
Chyba wyczerpał jej się wreszcie zapas dumy narodowej, za to obudziła się ciekawość.
– Wszystko zapomniałeś? Straciłeś wszystkie zdolności?
Skinąłem głową.
– A jak zdołałeś zabić akuszerkę?
– A tak… – odparłem niejasno. – Nie chcę o tym mówić.
– Dziwny jesteś. – Marta zapaliła i podała mi papierosy. – Nigdy kogoś takiego nie spotkałam.
– Znasz wielu funkcyjnych?
Zaciągnęła się i niechętnie odparła:
– Mieszka nas tu troje. Jest Dzieszuk i Kazimierz. Dzieszuk to kucharz, ale nie tu, ma restaurację na peryferiach, Kazimierz to krawiec. Dwóch innych może tutaj dojść z okolic. Kwitasz to rzeźnik, a Krzysztof to policjant. Ziemia-szesnaście jest niezamieszkana, Janus, można powiedzieć, również, w każdym razie nie ma tam funkcyjnych. W Antyku mieszka Sauł, to funkcyjny-dmuchacz, niewolnik. On jest w porządku. – Chwila wahania uświadomiła mi, że Martę i Sauła łączy coś więcej niż zwykła znajomość. – Tylko bardzo zajęty.
– Niewielu – podsumowałem.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo funkcyjnych ogranicza ta smycz, która przywiązuje ich do funkcji. To tylko ja miałem cieplarniane warunki – ogromna Moskwa do dyspozycji, do tego jeszcze Kimgim i Skansen: współczesna metropolia, sympatyczne miasto rodem z książek Juliusza Verne’a, ciepłe morze. Funkcyjni porozrzucani po małych miasteczkach albo wsiach to tak naprawdę byli głęboko nieszczęśliwi ludzie.
I Wasylisa w swojej kuźni.
I Marta w swojej wieży.
– Jest jeszcze akuszer – dodała nagle Marta. – Ten, który przemienia nas w funkcyjnych. U nas, w Europie, to mężczyzna.
– Też mieszka w pobliżu?
Marta popatrzyła na mnie zdumiona:
– Nie. Nie wiem. Co za różnica, przecież akuszerzy nie mają smyczy. Zdaje się, że mieszka we Francji i w Niemczech, ale czasem się tu zjawia. To on zrobił ze mnie funkcyjną.
Znów napiliśmy się po kieliszku.
– Ile masz lat? – zapytałem. – Przepraszam za to pytanie, ale…
– A na ile wyglądam?
– Na dwadzieścia.
– I tyle właśnie mam.
– I od dziewięciu lat jesteś funkcyjną?
– Tak.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Byłem przekonany, że funkcyjnymi zostają tylko dorośli. Co czuła ta dziewczynka, którą nagle przestali poznawać rodzice, sąsiedzi, nauczyciele? Jak dorastała w swoim rodzinnym mieście, gdzie znała każdy zaułek, każdą ławkę? Co czuła, spotykając swoich rodziców?
– Właśnie dlatego cię nie wydam – oznajmiła Marta. – Nawet jeśli jesteś mordercą. Ciebie też nie spytali, czy chcesz zostać funkcyjnym, prawda?
– Nie spytali – przyznałem. – Dziękuję. Nie będę ci długo siedział na głowie. Jeśli można, przenocuję i rano się wyniosę.
– Można – powiedziała Marta, patrząc mi w oczy.
Ale chwilę później jej spojrzenie się zmieniło. Pociągnęła mnie za ramię, odwróciła do okna.
– Patrz… Tamten człowiek, na placu!
Między naszą restauracją i domkiem Marty stał na placu zamyślony mężczyzna, który wyglądał jakby się zastanawiał, dokąd ma pójść: do cła czy do restauracji.
– To Krzysztof Przebiżyński.
– Policjant? – uściśliłem, uświadamiając sobie z przestrachem, że niepotrzebnie szepczę. Na szczęście Marta tego nie zauważyła albo taktownie usiłowała nie zauważyć.
– Tak. Wyczuwa, gdzie jestem…
Policjant o szeleszczącym imieniu poszedł w stronę domu Marty.
– Daje mi czas. – Marta popatrzyła na mnie, przygryzła wargę i westchnęła. – Niestety, nie uda ci się odpocząć.
– Puści mnie? – zapytałem.
– Nie, jego funkcja to łapanie przestępców. – Marta wstała i wzięła mnie za rękę. – Chodź…
Od razu podbiegł do nas zaniepokojony kelner. Nie zrozumiałem, co mówił, ale z tonu wywnioskowałem, że przestraszył się, że jesteśmy niezadowoleni z obsługi. Marta powiedziała coś szybko i wtedy kelner otworzył przed nami drzwi do pomieszczenia służbowego. Zbiegliśmy po wąskich krętych schodach na parter, przemknęliśmy przez korytarz obok kuchni, skąd dobiegał łoskot naczyń i apetyczne zapachy. Kelner odprowadził nas wzrokiem. Kolejne drzwi – wychodzące na podwórko na tyłach – były otwarte. Tam przy pojemnikach na śmieci stał bezdomny pies i wybierał łapą leżące na gazecie resztki. Tutaj pachniało czymś kwaśnym i nawet mżący deszcz nie zdołał zagłuszyć tego zapachu. Nieopodal płynęła rzeczka, niezbyt szeroka, z kamiennym nabrzeżem i szerokim, jakby zbudowanym na wyrost mostem.
– Tędy! – Marta zdecydowanym ruchem wskazała most. – Krzysztof jest niemal na granicy swojej smyczy. Jeśli odejdziesz kilometr dalej, nie dogoni cię.
– A co potem? – zapytałem. – Nie mam ani pieniędzy, ani dokumentów!
Marta wsunęła rękę do kieszeni, wyjęła garść monet i cienki plik banknotów ściśniętych srebrzystym zaciskiem. Dorzuciła pomiętą paczkę papierosów z zapalniczką i burknęła:
– Daj Rosjaninowi palec, a złapie całą rękę. Bierz.
– Zostaw sobie, musisz zapłacić.
– Mnie tu znają. No, nie stój jak słup! Uciekaj!
– Poradź mi coś! – zawołałem. Nagle obudziła się we mnie ni to bezczelność, ni to upór. – Dokąd mam iść?
Marta pokręciła głową.
– Idź przez most! Jak dojdziesz do stacji, wsiądź do pociągu i jedź do Gdańska! Tam są trzy portale, stamtąd będziesz mógł dotrzeć do swojej Moskwy i gdzie będziesz chciał! Uciekaj!
– Co za dzień, już druga kobieta mnie wygania! – zawołałem niemal poważnie. – Dzięki… Kiedyś tu wrócę, na pewno. I wtedy to ja zaproszę cię do restauracji.
Читать дальше