Martin podniósł ręce i powiedział językiem migowym, składając dłonie z odsuniętymi na dziewięćdziesiąt stopni kciukami:
„Ale my umiemy czytać i znamy gramatykę. Język migowy to właśnie alfabet turystycznego”.
„Słusznie – odpowiedział rękami Klim. – To tak naturalne, że się nad tym nie zastanawiamy. W języku turystycznym jest czterdzieści siedem liter, trzydzieści znaków przestankowych i dwa liczebniki: zero i jeden, kod dwójkowy”.
Dziecko popatrzyło podejrzliwie na dorosłych i niegłośno, ostrzegawczo ryknęło.
– Nie lubi, gdy ludzie posługują się turystycznym migowym – poskarżył się na głos Klim. – Rozumie rosyjski i angielski, turystyczny też. Ale migowego jeszcze nie. Urodził się tutaj. Nie przechodził przez Wrota.
– Więc na czym polega problem? – wzruszył ramionami Martin. – Nawet dla mnie, kompletnego profana, jest jasne, że język Biblioteki wiąże się z turystycznym. I pewnie każdy gest ma swój odpowiednik w znakach na obeliskach?
– Ale znowu pojawia się kwestia kierunku odczytu – wyjaśnił dyrektor. – Próbowaliśmy czytać położone obok siebie obeliski, próbowaliśmy różne kierunki i kombinacje… Nie wychodzi nic sensownego. Bełkot dziecka, pseudomowa psychicznie chorego człowieka. A Irina oznajmiła, że zna metodę deszyfracji. Teraz większość mieszkańców naszego osiedla ruszyła wraz z nią na „punkt dwanaście” – to ta duża wyspa, trzy kilometry stąd, na północ.
– A pan został? – zdumiał się Martin. – W czasie gdy, być może, dokonuje się wielkie odkrycie…
– Zasugerowaną przez Irinę metodę odczytu obelisków bez zbędnego rozgłosu wypróbowałem już dwa lata temu – oznajmił dyrektor. – To nieskomplikowana korelacja pomiędzy powierzchnią wyspy i liczbą znaków na obeliskach… Bez efektów.
– Nie powiedział jej pan o tym – rzekł w zadumie Martin. – Cóż… Być może słusznie. Należy studzić niezdrowy zapał.
– Niech pan ją stąd zabierze – jęknął Klim. – Proszę! Jeśli pan chce, podpowiem panu kilka interesujących historii dla zapłacenia klucznikom.
Martin popatrzył dyrektorowi w oczy:
– Naukowa zawiść?
Klim pokręcił głową.
– Nie. Dziewczyna jest bez wątpienia utalentowana. Jej negacja równania Boga była bardzo błyskotliwa. Ale powinna się jeszcze uczyć. I to nie tutaj, w towarzystwie fanatyków i psychopatów, gdzie obeliski podniecają umysły… Dzisiaj Irina przekona się, że jej teoria to bzdury. Nie da się złamać, zacznie wymyślać nowe podejścia… i utonie w morzu materiałów, zacznie czołgać się po skałach z taśmą, utonie w bezpłodnych sporach i wzajemnych urazach. Niech ją pan zabierze, Martinie! Wydorośleje i wróci – żeby odkryć tajemnicę Biblioteki.
Martin podał dyrektorowi rękę:
– Umowa stoi. Jest tylko jeden problem – czy zechce ze mną pójść? Nawet, jeśli ją zwiążemy i zaniesiemy do Stacji… Wie pan równie dobrze jak ja, że klucznicy wpuszczają przez Wrota wyłącznie ochotników.
– Pomożemy jej – uśmiechnął się Klim. – Teraz cały nasz zgodny kolektyw wróci razem z Iriną. Wszyscy będą źli, złośliwi, drwiny posypią się jak grad. Szczególnie postarają się ci, których zdążyła obrazić. Jeśli to nie wystarczy, ja, na mocy swojej władzy, każę jej opuścić osiedle… i nazwę ją idiotką. Dziewczyna ma temperament – odejdzie.
Martin nie wiedział, czego w słowach Klima było więcej – szczerego niepokoju o utalentowaną dziewczynę, która chciała wziąć na swoje barki ciężar ponad siły, czy zawiści uczonego, który wyczuł potężnego rywala. Ale Biblioteka naprawdę nie była planetą dla rozpieszczonej siedemnastoletniej smarkuli. Za pięć lat po kamiennych wysepkach snułaby się półnaga, ciężarna kobieta z dwójką dzieci u boku. Wszystkie tajemnice starożytnych języków od dawna by jej nie interesowały. Na wszystko jest swój czas. W młodości trzeba się uczyć, szaleć, walczyć z niesprawiedliwościami i wstrząsać podstawami świata… grzebanie w piasku w poszukiwaniu drogocennego okruchu wiedzy to przywilej wieku dojrzałego.
– Tymczasem zapraszam pana na obiad – powiedział Klim. – Próbował pan już miejscowej zupy rybnej?
…Na obiedzie zebrali się wszyscy mieszkańcy osiedla, którzy nie wyruszyli z Iriną, by odkrywać tajemnicę Wszechświata: Klim i dwie Indianki-kucharki (Martin miał nieodparte wrażenie, że obie są żonami dyrektora), dziesięcioro maluchów i dwóch staruszków, najwidoczniej opiekujących się dziećmi pod nieobecność rodziców.
– Tak właśnie żyjemy – powiedział wesoło Klim. – To swego rodzaju komuna. A cóż można zrobić? Brak zasobów ludzkich nieuchronnie prowadzi do wypaczenia form organizacji społecznej.
Dzieciom Martin rozdał po kawałeczku czekolady – starsze natychmiast zjadły łakocie, młodsze próbowały czekoladę z obawą. Jeden maluch rozpłakał się, śliniąc się na czekoladowo.
– Brakuje słodyczy – przyznał z westchnieniem Klim, pierwszy podnosząc łyżkę do ust. – Usiłujemy przygotowywać melasę z grzybieniów… Ale nie ośmielimy się zaproponować panu degustacji. Słodycze i chleb to nasz największy problem.
Martin rozdał dorosłym gazety, zawahał się i rozdzielił pomiędzy zebranych połówki sucharów. Niektórzy w milczeniu gryźli rzadki specjał. Staruszkowie ssali suchary w skupieniu, ostrożnie maczając je w rybim bulionie.
A zupa naprawdę była bardzo smaczna! Gęsta, zawiesista, z kawałkami ryb i mięczaków, i chrzęszczącymi w zębach jak kapusta pasmami wodorostów. Martin zjadł dwie miski, podziękował kobietom i podarował im torebkę czarnego pieprzu i drugą mielonej papryki.
Klim tylko pokręcił głową.
– Martinie, niech mi pan powie, jak często podróżuje pan między światami? Z tego co pamiętam, jest pan trzecim człowiekiem, który wpadł na to, żeby zabrać przyprawy.
– Bardzo często – przyznał się Martin. – Jeśli ktoś odprowadzi mnie do Stacji, oddam wam resztkę moich zapasów – gdy już klucznicy przyjmą moją historię.
– Na pewno odprowadzimy – uśmiechnął się Klim. – Listy też pan zabierze?
– Zabiorę – skinął Martin.
Obdarowane przyprawami Indianki przyniosły trzylitrową butelkę i nalały do kubków mętnego, opalizującego płynu – niedużo, po pięćdziesiąt gramów. Martin przyglądał się, jak pije Klim – jednym haustem, zagryzając kawałkiem ryby. Powąchał napitek – bimber pachniał rybą i spirytusem, ale prawie nie czuło się odcieni siwuchy. Napił się – wodorostowy samogon sparzył podniebienie, gorącym kłębkiem przetoczył się po przewodzie pokarmowym, ale pozostawił niespodziewanie przyjemny, świeży posmak.
– Wyczuwam nutę mięty i anyżku… – zauważył ze zdumieniem Martin.
Klim uśmiechnął się z dumą:
– Wprawdzie to nie koniak, ale da się wypić. Nie znaleźliśmy tylko substytutów tytoniu…
Martin pokornie wyjął paczkę mocnych francuskich papierosów. Dorośli mieszkańcy Biblioteki błyskawicznie rozdrapali gitane’y – niektórzy po jednym papierosie, a inni, z przepraszającym uśmiechem, po dwa lub trzy. Nastolatek, który sięgnął po papierosa, dostał po łapach.
Martin też zapalił. Wolałby wprawdzie cygaro, trzymane w plecaku na szczególne okazje, ale nie chciał drażnić ludzi.
– Przyjdzie czasem człowiek do Stacji, poczeka, aż klucznik fajkę zapali… – odezwał się skrzypiącym głosem jeden ze staruszków – podejdzie, żeby porozmawiać… I mówi, co mu ślina na język przyniesie, żeby tylko trochę dymu powąchać… Dobrze chociaż, że klucznicy są cierpliwi, słuchają długo… czasem nawet winem poczęstują…
Читать дальше