John Ringo
Pierwsze uderzenie
Pamięci Williama Pryora Ringo, wspaniałego inżyniera.
— Cóż, Tirianinie, uważasz, że twoje plany dotyczące ludzi toczą się pomyślnie?
Darhelski Ghin machnął kadzidełkiem i umieścił wiadomość do Zwierzchników na Ołtarzu Komunikacji. Dźwięczące w tle kryształy śpiewne i lustrzane, srebrne kolumnady pomagały mu w rozmyślaniach o możliwym rozwoju wypadków. Był wdzięczny nawet za to. Przyszłość jawiła się dość ponuro.
Orszak Indowy uniósł jego szaty, kiedy wstał i odwrócił się do swojego tiriańskiego sługi. Lisia twarz młodszego Darhela zastygła w starannie wypracowanym wyrazie obojętności starszego zarządcy.
Na uprzejme, pytające strzyżenie uszami Ghina odpowiedział całkowitym brakiem emocji. W rzeczywistości ponad dwie trzecie całego planu legło w gruzach, głównie w wyniku szczęśliwych działań jednego człowieka. Przyznawanie się do takich rzeczy nie było jednak dobrym sposobem na dojście do władzy. Na szczęście to stare próchno niewiele mogło skrytykować. Całość planu znał jedynie on sam.
— Żaden plan nie jest doskonały — powiedział gładko. — Po to właśnie istnieją zarządcy.
Smukły Ghin znowu zastrzygł uszami. Gest ten był świadomie dwuznaczny. Mógł wyrażać uprzejme przytaknięcie; mógł wyrażać uprzejme niedowierzanie. Różnica była bardzo subtelna.
— Wciąż mamy Diess.
Ghin celowo nie zawarł w tym stwierdzeniu pochwały ani przygany. Zniszczenie broniących planety sprzymierzonych ziemskich wojsk mogło, ale nie musiało być częścią planu młodego Tirianina.
Dwuznaczność wypowiedzi była pułapką; Ghin wątpił, czy zarządca był tego świadom.
Tirianin przytaknął, wydymając nozdrza i spojrzał na zebranych Indowy.
— To ważny dla nas świat.
Korporacje Diess znajdowały się pod całkowitą kontrolą Darhelów, mimo że planetę zamieszkiwały miliardy Indowy. Robotnicy Federacji byli równie tani i mało istotni, jak bakterie.
— Zyski nie są bez znaczenia.
Ghin wydął nozdrza. Tak, jak się spodziewał, młody głupiec zrobił unik.
— Barwhon również.
— Niestety, Ziemianie ponieśli tam ciężkie straty. — Twarz Tirianina przybrała wyraz, który podpatrzył u ludzi — oczy o kocich źrenicach i pionowych powiekach szeroko się otworzyły, szeroka, ruchliwa żuchwa opadła i odsłoniła podobne do rekinich zęby. Opuścił nawet uszy. Był to subtelny i efektowny sposób wyrażania emocji, trudny do skopiowania. Ludzie też załamaliby się w obliczu pozornej klęski. Smutek nie był uczuciem znanym Darhelom. Nienawiść? Tak. Gniew? Na pewno. Smutek? Nie.
Ghin rozmyślał przez chwilę o swoich własnych planach. Wiedział, że nie można polegać tylko na spiskowaniu; najważniejsze było dogłębne zrozumienie rzeczywistości. To, że ten młody głupiec wspiął się tak wysoko dowodziło, że opozycja osłabła.
Albo było częścią skomplikowanej intrygi.
Ghin wydął w myślach nozdrza. Nie. Nie ma w tym żadnej intrygi. Jego własne plany otwierały drzwi jego przyszłym zamierzeniom i odcinały wszystkie drogi młodemu głupcowi. Jego podejście nie miało słabych punktów. Poczuł przyjemne ciepło, kiedy to sobie uświadomił.
— Twój plan wymaga pewnych… poprawek? Na Diess przeszkodził wam zaledwie jeden Ziemianin.
— Tak, Ghinie — zgodził się Tirianin. Zastawił pułapkę, a stary głupiec wlazł w sam jej środek. — Obawiam się, że następna faza planu będzie wymagała mojej obecności na Ziemi.
— To znaczy?
Ghin zastawił pułapkę targan i czekał na zdobycz.
Twarz Tirianina stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Następna faza była oczywista. Nawet dla tego starego głupca.
— Ziemianie muszą wstąpić na ścieżkę prowadzącą do oświecenia. Indywidualizm jest przeszkodą na drodze do jedności i trzeba go przezwyciężyć.
— Jak proponujesz to osiągnąć? — Ghin znów zastrzygł uszami, w ten sam rozmyślnie dwuznaczny sposób.
— Opisanie wszystkich dróg do sukcesu zajęłoby wiele dni. Dość powiedzieć, że Ziemianie muszą stać się pionkami na Ścieżce do Oświecenia. Ich mit indywidualności musi zostać zniszczony, a wraz z nim ich namiętności. Namiętność nie sprzyja naszym obecnym przedsięwzięciom. Nie jest też drogą do oświecenia.
Tirianin przerwał. Lekko drżał.
— Czas bohaterów minął. A zwłaszcza czas niektórych osobników.
Tirianin był mistrzem panowania nad mimiką twarzy, ale nadal nie kontrolował zbyt dobrze mowy ciała. Głęboki oddech i drżenie mięśni górnych kończyn zdradzały wzbierający w nim gniew.
Młody głupiec był na skraju lintatai. Ghin przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Tirianin zbyt długo czytał swoje raporty i analizy. Zapomniał, że pod cienką powłoką cywilizacji serce Darhela jest sercem wojownika. Z tym właśnie się zmagał i to właśnie podpowiadało Ghinowi, że jego przeciwnik bardzo się przeliczył. Ziemianie nie dadzą się tak łatwo podporządkować władzy Darhelów.
— Cieszy mnie, że nasz lud ma tak wspaniałych przywódców — powiedział. Również skopiował ludzki grymas — jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, ukazując w całej okazałości lśniące kły mięsożercy. Indowy zamknęli ze strachu oczy i odwrócili twarze. Nie byli tak głupi, żeby uciekać albo w jakiś inny sposób zawstydzać darhelskich władców, ale widok ten został im przed oczami na zawsze.
— Nasza przyszłość jest w dobrych rękach.
Kabul legł u naszych stóp,
Już brzmią trąby, błyska miecz,
Lecz bym stracił owy gród,
Hen od brodu idąc precz.
Bród, bród, bród na rzece Kabul,
Bród na rzece Kabul w ciemną noc!
Rudyard Kipling „Bród na rzece Kabul”
Prowincja Ttckpt, Barwhon V
16:25 czasu uniwersalnego Greenwich,
23 listopada 2003
Seria z karabinu maszynowego trafiła pierwszego Posleena prosto w pierś. Piąty pocisk smugowy chybił padającego stwora, a parująca żółta krew zbryzgała purpurowe paprocie poszycia. Kompania podobnych do centaurów obcych rozproszyła się, kiedy pozostali Ziemianie otworzyli ogień. Bród za ich plecami zachichotał pluskiem, jakby naśmiewał się z żołnierzy skazanych na śmierć przez jego nieprzewidzianą obecność.
Kapitan Robert Thomas wytężył wzrok, próbując zobaczyć coś przez wszechobecną zasłonę mgły i szeptem nakazał otworzyć ogień do zbliżających się Posleenów. Nadchodząca grupa wojowników miała znaczną przewagę liczebną nad jego zdziesiątkowanymi żołnierzami. Ludziom kończyła się amunicja, morale było niskie, okopali się jednak na podmokłym, grząskim brzegu. Nie mieli wyboru, musieli walczyć albo zginąć. Przeprawa przez bród z Posleenami za plecami oznaczałaby samobójstwo.
Pozycja, którą zajęli, też była samobójcza. Jednak gdyby nikt nie zatrzymał obcych, ich niespodziewane uderzenie zagroziłoby całemu skrzydłu czwartej dywizji pancernej. Thomas znał swój obowiązek w takiej sytuacji. Ustawił żołnierzy na najbardziej niebezpiecznych pozycjach zgodnie z zasadą, że kiedy można już tylko zginąć, ludzie walczą najzacieklej. To był najstarszy aksjomat z podręcznika wojskowości.
Bujna roślinność Barwhon uniemożliwiała ostrzelanie Posleenów z dużej odległości, walka sprowadzała się więc do strzelaniny na krótki dystans, w której obcy mieli przewagę. Thomas warknął z wściekłością, kiedy smuga plazmy uciszyła sekcję broni maszynowej jego drugiego plutonu i pojawił się pierwszy Wszechwładca.
Читать дальше